Array
(
    [0] => https://proanima.pl/wp-content/uploads/2021/08/Olga-Bonczyk-.jpg
    [1] => 640
    [2] => 482
    [3] => 
)
        

Olga Bończyk – artystka wszechstronnie utalentowana. Gra w serialach: „W Leśniczówce” i w „Barwach szczęścia”. Występuje na scenie Basenu Artystycznego Warszawskiej Opery Kameralnej w spektaklu „Kwartet”. Pracuje w dubbingu. Niedawno wydała płytę „Ślady miłości” i rozpoczęła przygodę z aplikacją TikTok, gdzie regularnie umieszcza krótkie filmiki. Jest właścicielką dwóch kotów: Stefana i Tośki. O swoich pasjach w dwuczęściowym wywiadzie dla portalu Proanima.pl rozmawia z Jolantą Tokarczyk.

Jolanta Tokarczyk: Kilka lat minęło od wydania poprzedniego solowego albumu Olgi Bończyk „Piąta rano”. „Ten czas wypełniały chwile szczęścia i spełnienia ale również porażki, trudne chwile i pożegnania, które pozostawiły we mnie czuły ślad” – pisała na okładce nowego albumu. Artystka przelewała swoje myśli na papier, początkowo bez żadnych planów wydawniczych. Zainteresowanie słuchaczy sprawiło, że zaczęła myśleć o nowych piosenkach i nowej płycie. „Zaczęła więc we mnie wzbierać myśl, że może z tych słów, dotąd zamkniętych w szufladach, powinnam wydać płytę?” Tak właśnie narodziły się „Ślady miłości”.

Poprzedni album „Piąta rano” podsumowała Pani jako „swoistego rodzaju manifest zachwytu nad życiem”. Piąta rano to jednak dla większości mało magiczna godzina, którą raczej kojarzy się z trudami wcześnie rozpoczynającego się dnia. Jaki wydźwięk miała dla Pani ta godzina i ta płyta?

Olga Bończyk: Piąta rano rzeczywiście zwykle kojarzy nam się z trudami porannego wstawania, którego i ja wielokrotnie doświadczam. Jednak w tym tytule dostrzegam inne przesłanie. Piąta rano to świt, brzask, cisza przed dniem, budzące się ptaki, nieodkryta tajemnica zaczynającego się dnia. Wszystko może się wydarzyć. Bo przecież każdy dzień może być niespodzianką, która odmieni nasze całe życie.

Jak zmieniło się to teraz, kiedy przyszedł czas na nową płytę?

Olga Bończyk: Nowa płyta powstawała w zupełnie innych warunkach, których nikt z nas nawet się nie spodziewał. Pandemia zaburzyła rytm codzienności, a wielu z nas wybiło się kompletnie z życiowych torów. Mimo to płyta „Ślady miłości” konsekwentnie tworzona była w jednym celu, aby wyrazić wdzięczność, miłość, podziękowanie za wszystko, co zdarzyło się w moim życiu, za światło, które mamy w sobie i pożegnania, na które trzeba być przygotowanym.

W jednym z wywiadów wspominała Pani, że płyta „Ślady miłości” pełni rolę „klamry zamykającej pewien etap”. Jakie wydarzenia, ludzie, miejsca, smaki, zostawiły największy ślad w Pani życiu?

Olga Bończyk: Tych śladów jest tak wiele, że można by dziś napisać książkę, ale przecież już sam tytuł sugeruje, że to płyta o miłości, i tak faktycznie jest. Większość tekstów napisałam sama, a więc siłą rzeczy zbudowane są na mojej historii. To wypadkowa wszystkich emocji, które się we mnie zbierały przez ostatnie kilka dekad. Najstarszy tekst ma prawie 20 lat, część była pisana po drodze, kilka z nich powstało w czasie pandemii.

To przekrój uczuć, które mi towarzyszyły przez moje dorosłe życie. Pomyślałam też, że tą płytą domykam jakieś ważne dla siebie tematy. Uważam, że nic się nie dzieje bez przyczyny i ja bardzo wierzę, że aby pójść dalej, otworzyć kolejne drzwi, trzeba zamknąć te, które mamy za sobą. Płytą domykam te wszystkie historie, które być może we mnie były niewypowiedziane i niedomknięte.

Jakie to tematy? Wystarczy posłuchać płyty. Nie trzeba analizować i dopowiadać niczego w szczegółach, bo płyta nie jest moją autobiografią. Jest zbiorem fleszy, obrazów, zatrzymanych kadrów, wspomnień, które noszę w sercu. A które zamknęłam w strofach piosenek.

Są już recenzje i opinie. To miłe wiedzieć, że płyta się podoba. Ktoś napisał „przeglądam się w Pani tekstach jak we własnym życiu”, dostaję sygnały, że dla wielu jest pewnym rodzajem terapii. To bardzo miłe i budujące. To mi pokazuje, że potrafię mówić o emocjach uczciwie, bez emfazy, pouczania i moralizowania. Wydaje mi się, że dzisiaj jestem już na tyle dojrzałą kobietą, że umiem patrzeć na swoje życie z dystansem.

Miłość dorosła i dojrzała ma wiele barw i warstw. Doświadczyłam wielu z nich, dlatego poczułam, że chcę o tym opowiedzieć swoimi słowami, tak by inni się w nich przejrzeli, poczuli, że to również ich dotyka. Bo jeśli ich dotyka to znaczy, że ich dotyczy.

Utwór „Zdrowia patrol” z najnowszej płyty odwołuje się do wydarzeń, których wciąż jesteśmy świadkami, ale dla Pani to chyba również rodzaj muzycznego eksperymentu. Bo przecież:

„Wciąż nie możesz pójść do kina
Kawę pijesz w domu sam
Na ulicach pusto wokół
A tak niedawno był tu gwar”

Pandemia wywarła wpływ na styl życia, ale też wiele osób przewartościowało swoje życie, codzienną gonitwę za niczym. Czy ma pani jakieś szczególne przemyślenia na ten czas?

Olga Bończyk: Pandemia była wielkim sprawdzianem naszych czasów. Ścieżki którymi się poruszaliśmy dotąd, pewniki które stały naszym przyzwyczajeniem, szczyty które wydawało się, że już dawno zdobyliśmy – wszystko legło w gruzach. Nikt nie był już niczego pewny. Miałam wiele dni i wieczorów gdy zastanawiałam się czy będę miała do czego wrócić? A może warto zastanowić się nad planem B? Złe i depresyjne myśli przeplatały się z próbą uspokojenia własnego poczucia wartości. Starałam sama siebie przekonywać, że jeśli pandemia jest swego rodzaju tsunami, to po jej przejściu ktoś jednak przecież przeżyje. A jeśli ktoś przeżyje, to w tej grupie szczęśliwców mogę być także i ja. Dzień po dniu budowałam w sobie wiarę i przekonanie, że nie ma racjonalnych przesłanek, bym miała zakończyć swoją karierę, by telefony przestały dzwonić i moje nazwisko miało być wymazane gumką myszką u wszystkich producentów.

Olga Bończyk
Olga Bończyk, “Ślady miłości”

Co się zmieniło?

Olga Bończyk: Pierwsze poluzowania przed wakacjami zeszłego roku upewniły mnie, że mam rację. Znów do kalendarza wpadło kilka koncertów i zapytań o terminy. Poczułam się wyróżniona, bo inni koledzy nie mieli tyle szczęścia. O nich nikt nie pytał, nikt do nich nie dzwonił. Odłożyłam szukanie planu B na inny czas.

Życie powoli wraca do normy. Podnosimy się z kolan. Teatry i kina ruszają. Wierzę, że za chwilę koncerty też będą organizowane z większym rozmachem a „kultura w sieci” przejdzie na zasłużona emeryturę.

Pandemia pozwoliła mi przez blisko półtora roku żyć na zwolnionych obrotach i przyznam, że paradoksalnie to była dla mnie ważna i dobra lekcja. Zobaczyłam, że można spokojniej żyć i wstawać bez budzika. Nie planować i nie szarpać się z kalendarzem, próbując mu wyrwać pół godziny na dodatkowe zajęcia. Nagrałam płytę „Ślady miłości” w spokoju i pełnym skupieniu. Zadbałam o siebie, wypoczęłam, zrobiłam ogólny plan na przyszłość i z optymizmem czekam na powrót do normalności.

Jeszcze tylko druga dawka szczepionki i… mogę biec dalej.

Olga Bończyk
fot. mat. prasowe

Porozmawiajmy o teatrze. Na warszawskiej scenie Relax gra Pani główną rolę w sztuce, napisanej na podstawie twórczości Agnieszki Osieckiej, z muzyką na żywo i przepiękną warstwą wokalną. Pani bohaterka codziennie wieczorem pisze pamiętniki, i przywołując ludzi, których spotkała na swojej drodze, buduje przed widzami obraz samej siebie…

Olga Bończyk: Nie jest tajemnicą, że Agnieszka Osiecka była jak pędzący wiatr, kobietą pogmatwaną, szarpiącą się z życiem i uczuciami. Potrafiła zarówno szaleńczo kochać, jak i porzucać swych kochanków, zapadając się w otchłań rozpaczy i beznadziei. Przelewała potem swoje uczucia na papier, tworząc wiersze, piosenki, dzienniki. Nasz spektakl zbudowany jest właśnie na jej osobistych wspomnieniach, jednak szaleństwem byłoby tkanie i opowiadanie jej autobiografii. Uznałam, że miłość jest pojęciem tak uniwersalnym, że należy jedynie na jej kanwie zbudować opowieść kobiety, która opowiadając historię siebie i swojej relacji z mężczyzną, może być każdą z nas.

Czy to poetka jest najważniejszą postacią w Pani interpretacji?

Olga Bończyk: Nie jestem Agnieszką Osiecką. Jestem kobietą która poprzez pryzmat swoich wspomnień zakochuje się ponownie w przeszłości i na nowo ją przeżywa. Spektakl jest niezwykle poetycko opowiedziany oczami reżysera Antoniusa Dietiusa. Wyczarował świat, który pozwala przenieść się w inny wymiar. Wspaniali artyści musicalowi, znakomity zespół muzyczny i bajeczne światło, bez którego spektakl nie byłby tak magiczny. Od października spektakle ruszają pełna parą, a ja serdecznie zapraszam.

Chciałam zapytać o jeszcze jeden projekt teatralny, grany na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej – sztukę „Kwartet”, która podejmuje temat przemijania, szczególnie trudnego w świecie artystycznym. Trzeba wiedzieć „kiedy ze sceny zejść”…

Olga Bończyk: Film pod tym samym tytułem widziałam kilka lat temu w kinie. Po projekcji byłam bardzo poruszona i długo nie przestawałam o nim myśleć. Nie zdawałam sobie sprawy, że kilka lat później przyjdzie mi zagrać jedną z tych ról w teatrze. Gdy Grzegorz Chrapkiewicz zaproponował mi rolę Jeane, bardzo się ucieszyłam, ale zdawałam sobie sprawę z wielu trudności, które niesie ze sobą ten tekst. Lubię wyzwania i powoli zaczęłam w sobie budować postać śpiewaczki, wielkiej gwiazdy światowego formatu, która swoje ostatnie lata życia musi spędzić w domu spokojnej starości, wśród innych często osamotnionych artystów, których już nikt nie pamięta. Starość, niedołężność, demencja, na przemian konkurują ze wspomnieniami, gdy jeszcze tak niedawno oczy całego świata zwrócone były na nas, a burza oklasków po spektaklach nie milkła.

Czy artystom, trudno mierzyć się z tym doświadczeniem? Jak Pani do niego podchodzi?

Olga Bończyk: Ten spektakl jest o nas, o artystach, niezależnie od tego, do jakiego punktu kariery każdy z nas dotarł. Nie wiem jak długo jeszcze będę czynnie pracować, jak długo będę miała siłę stać na scenie, śpiewać. Dziś cieszy mnie każdy spektakl i każdy koncert, ale kto wie co jest za zakrętem? Ktoś kiedyś powiedział „nie udała się Panu Bogu starość” i ja się z tym całkowicie zgadzam. Ale starość dla artysty to podwójna strata, która więzi nie tylko człowieka w jego słabym ciele, ale więzi również jego artystyczną duszę w niemocy twórczej.

„Trzeba wyczuć kiedy w szatni płaszcz pozostał przedostatni, trzeba wiedzieć kiedy wstać i wyjść” – śpiewał Wojciech Młynarski. Coraz częściej myślę o tym przesłaniu i zastanawiam się, czy będę potrafiła zejść ze sceny we właściwym momencie. Czy będę potrafiła pożegnać się z moją ukochaną sceną, by pozwolić się zapamiętać w swoich najlepszych kreacjach i wykonaniach scenicznych? Bardzo bym tego chciała.

Namawiam swoich przyjaciół, by „zepchnęli” mnie ze sceny gdy zobaczą, że zaczynam niedomagać i moje siły słabną, a ja nadal tego nie widzę. Nasze artystyczne ego może nam przesłonić ten właściwy, choć trudny moment. Kilku artystom się to udało więc jest to możliwe. Liczę, że do nich dołączę, a teraz mogę tylko spokojnie wypatrywać chwili gdy nadejdzie ten nieuchronny czas.

W warszawskiej hali „Koszyki” można oglądać projekt „Ikony”, w którym wciela się Pani w Marię Callas. Czym podyktowany był wybór tej postaci?

Olga Bończyk: To przemiła i spontaniczna współpraca do której zaprosił mnie Maksymilian Ławrynowicz, niezwykle twórczy i ambitny fotograf. W swojej kolekcji ma już wiele albumów z podobnymi cyklami. Ten zawiera światowego formaty kobiece Ikony, które stały się legendą. Maria Callas była wyborem Maksa. Byłam podekscytowana tym projektem, choć to miało być tylko zdjęcie.

Co było najistotniejsze dla Pani jako artystki w przekazaniu swoją osobowością i przy pomocy swojego fizis, postaci innej muzycznej osobowości?

Olga Bończyk: Znakomity zespół, który przygotował mnie wizerunkowo do tej sesji spisał się na medal. Maria Callas – artystka, która niezależnie od trendów zawsze jest i będzie jedną z najlepszych śpiewaczek na świecie. Dumna, świadoma swojego talentu i głosu, wielka diva, kapryśna, wyniosła i czasem nieznośna. Czy udało mi się to uchwycić? Nie do mnie należy ocena, ale tamten dzień, gdy na chwilę mogłam wejść w skórę Marii Callas, pozostanie dla mnie niezapomniany.

Nie wszyscy wiedzą, że spełnia się Pani również jako malarka. Była okazja, by wrócić w pandemii do malowania?

Olga Bończyk: Moje malowanie jest wyłącznie terapeutyczne. Nie odważyłabym się nazwać malarką. Nie mam warsztatu i nie umiem malować na zawołanie. Pędzle wyciągam wówczas, gdy czuję w sobie taką potrzebę. Gdy potrzebuję odciąć się od wszystkiego, wyłączam komórkę i od tej chwili dbam tylko o kolory, fakturę, proporcje i sens tego, co ma się znaleźć na płótnie. Potrafię czasem stać przed sztalugą kilkanaście godzin i nie zauważać, że przez cały dzień wypiłam tylko dwie kawy. Maluję głównie kopie innych obrazów. Gdy jakaś praca mi się spodoba, szkicuję ją na płótnie, a potem cierpliwie, centymetr po centymetrze staram się odwzorować oryginał. Nie liczę czasu, który na to przeznaczam. Praca jest skończona gdy uznaję, że tak jak jest już mi się podoba.

Jakie kolory przyjęły „pandemiczne” obrazy? Czy były to ciemniejsze barwy niż te, których wcześniej Pani używała?

Olga Bończyk: W czasie pandemii odważyłam się namalować autoportret. Pierwszy autorski obraz. Jest bardzo kolorowy i chyba nie odzwierciedla pandemicznego strachu czy lęku. Malowanie ma zadanie mnie uspokajać i terapeutyzować, więc nie ma mowy o ponurych kolorach czy wisielczym nastroju. Obrazy malowane przeze mnie mają mi dobarwiać świat i chcę, patrząc na nie, czuć się zrelaksowana. Moje obrazy wiszą na ścianach w salonie i jestem z nich bardzo dumna.

Część pierwsza wywiadu – PRZECZYTAJ

 

Jolanta Tokarczyk – dziennikarka filmowa, związana z prasą branżową (m.in. magazynem „Film&Tv Kamera”) i lifestylową. Prowadzi portal Filmowe Centrum Festiwalowe. Pasjami ogląda polskie filmy i uczestniczy w festiwalach. Od lat nieustannie zachwycona sylwetką aktorską Zbigniewa Cybulskiego.

🟧 Przeczytaj: Mazowiecka kiecka z królestwa kobiet, czyli o Mery Spolsky
🟧 Przeczytaj: Trwa nagrywanie nowej płyty Starosielskiego Bractwa Śpiewaczego
🟧 Przeczytaj: Trio Mandili – na czym polega fenomen zespołu?

👉 Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<

Udostępnij:


2024 © Fundacja ProAnima. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Skip to content