Dziadersi, boomersi – oba słowa zyskały szybką popularność na bazie konfliktów społecznych w Polsce. Będąc (wiekowo, żeby było jasne) gdzieś po środku przyjąłem nową odsłonę konfliktu pokoleń z zaciekawieniem. Nie drwię, nie lekceważę, a stwierdzam. Tymczasem w świecie muzyki starsza generacja, podobnie jak na rynku pracy czy w polityce, wcale się na emeryturę nie wybiera. Co więcej, odcięci od koncertów jak wszyscy, również postanowili nagrać płyty. Są zaskoczenia, są i rozczarowania. Oto najnowsze wydawnictwa od Marianne Faithfull z Warrenem Ellisem, Matta Sweeney’a i Boniego “Prince” Billy oraz Toma Jonesa.
Czekając na Godota
To miała być bomba. Nazwiska zacne i ważne, ale – zgodnie z trendem komentatorów piłki nożnej – same nie grają. Jednak najpierw ona. Życiorys z takimi zakrętami, że niewielu by przeżyło. Mówię tu dosłownie. Ocieranie się o śmierć wydaje się jej specjalnością. Ostatnio uciekła nawet koronawirusowi. Ma na swoim koncie kilka wybitnych płyt oraz dokształcanie intelektualne Micka Jaggera. Nie sposób oderwać się od jej przepalonego wokalu. Ma w sobie elegancję wyższych sfer, ale nigdy się nie wywyższa. Nic dziwnego, że lgną do niej muzycy z wielu światów. Ostatnio blisko wylądował Nick Cave i Warren Ellis. Ten pierwszy pomagał przy ostatniej płycie, a ten drugi przy jeszcze wcześniejszej również. Obaj są również na “She Walks in Beauty”, ale tylko jeden wymieniony został przed tytułem.
Nic dziwnego. Wszakże to Ellis, współodpowiedzialny za ostatni, krwisty album Cave’a “Carnage”, zajmuje się muzyczną oprawą. Warto jeszcze odnotować obecność Briana Eno i wiolonczelisty Vincenta Segala, choć ich obecność nie wprowadza nowej jakości lub jakiegoś dramatyzmu. Sferę liryczną stanowią wiersze. Romantyczne, dodam. Pośród autorów wymienić można m.in.: Johna Keatsa, Lorda Byrona czy Percy’ego Shelleya. A więc kanon. Znów – patrząc jedynie na nazwiska, płyta robi wrażenie. Sęk w tym, że podczas słuchania już niekoniecznie.
Muzyka Ellisa nie ma w sobie żadnej werwy. Rozwleczona i bezpieczna. Całą płytę czekałem w napięciu aż coś nastąpi. Cokolwiek, ale żaden Godot nie przyszedł. Moje siedzenie zaowocowało nadejściem jej końca. Przykro się zrobiło, a czas niemiłosiernie wydłużał się. Najcenniejszym zasobem jest głos Faithfull, jak zawsze. Ale nawet i on tu nie pomógł. Artyści utknęli w nadmiernym szacunku do materii, którą muzyką postanowili ozdobić. Żywię niewesołe przekonanie, że należało zrobić to lepiej, a nawet bardziej ekscytująco. Wszystkie utwory są do siebie podobne niczym obrazy ojca Kurta Wallandera, bohatera książek Henninga Mankella. Stworzone na jednym szablonie. Innymi słowy nuda, szanowni państwo, ale za złe nie mam i już wyciągam z półki płytę, na której Anna Calvi gra z Marianne. I już mi lepiej.
Starsi panowie
Od ostatniego wspólnego albumu Matta Sweeney’a i Bonnie “Prince’a” Billy’ego upłynęło szesnaście lat. Tamten nazywał się “Superwolf”, a ten nosi tytuł “Superwolves”. Okazuje się, że dwaj podstarzali faceci z gitarami mają całkiem sporo do zaśpiewania i zagrania. Ich piosenki dotyczą bardziej spraw intymnych, bywa że wadzą się z Bogiem, a nawet zahaczają o swoją rodzinę. Nie proponują rewolucji, a w to miejsce oferują bardzo pożądaną rozwagę. Nawet w dziedzinie muzycznej wszystko jest w miarę gładkie, rytmiczne i przyjemne. Choć niepozorna, złudnie błaha płyta kryje w sobie nieczęstą moc i nieoczywistą wielkość. Trzeba tylko przyjąć abstrakcje w tekstach BPB i sprytną grę Sweeney’a.
Muzyka opiera się głównie na gitarach. Zaskakująco mało tu perkusji. Panowie udają się na wycieczki w stronę folku i country, co zaskoczeniem nie jest, ale również w stronę afrykańskiego bluesa, co zaskoczeniem jest. Ten ostatni kierunek wyraźnie słychać w piosence “Hall of Death” z gościnnym udziałem Mdou Moctara. Zresztą jednej z najlepszych na płycie. Choć to radosny i zrywny moment, ale jego aura nie dominuje na płycie. Mamy za to spokój i poszukiwanie strawy duchowej. Bez dawania gotowych recept czy oczywistości. Nawet w czułej balladzie “There Must Be a Someone”, w której pada takie sprytne sformułowanie: “Why can’t a man be accepted for what she has to be?“.
Niejedno zatwardziałe serce zmięknie podczas piosenki “Good to My Girls”. Surowiec akustyczny i prostota tekstu elektryzują jak mało co. Przez umiarkowaną ekspresję całego albumu, swoją siłę dumnie prezentuje “I Am a Youth Inclined to Ramble” ze strzelistymi wokalami podpartymi iskrzącą gitarą elektryczną. Ten utwór budzi wielką namiętność. Wrażliwość zbudowana w “My Body Is My Own” niezbyt prędko schodzi z człowieka. Zaskakuje koniec w postaci “Not Fooling”. Niby spokój, ale jednak czuć rozmach, niby zabawa, ale czuć powagę. Ten duet potrafi nieźle namieszać albo wejść w buty Simona i Garfunkela w “Resist the Urge”. Szczególnie ważna jest piosenka “God Is Waiting”. Kiedy zbliżamy się do końca, muzyka nawet nie ostrzega, to niby przypadkiem pojawia się linijka: “God can fuck herself“. No właśnie.
Interpretacja to też sztuka – Tom Jones
Ten to się nie oszczędza, aż musiałem sprawdzić kiedy się urodził. Wyszło, że w 1940 roku. O kogo chodzi? O Toma Jonesa. Właśnie wydał 41. album w swojej karierze, równie pokręconej co u Marianne Faithfull. Choć Angielkę cenię bardziej, to spod uroku Walijczyka trudno się oswobodzić. Diabelska zwinność wokalisty pozwalała mu na przestrzeni lat przymierzać różne stroje. W każdy wpasowywał się płynnie. Zdolności kameleona dowodzi również najnowszy krążek “Surrounded by Time” zapełniony piosenkami wybranymi przez artystę wraz z jego synem, producentem albumu.
Zaczyna wcale nie tak oczywiście. „I Won’t Crumble with You If You Fall” Bernice Johnson Reagon to gorzka pieśń odnosząca się do śmierci żony piosenkarza. Tom Jones należy do tego grona artystów, którzy nie tylko mają wyjątkowe predyspozycje wokalne, ale również inteligencję pozwalającą im na rozumne wyśpiewywanie tekstu, co przekłada się na emocje słuchacza. Tym, którzy widzą w nim szansonistę ociekającego złotem i damską bielizną, przypomnę, że interpretował również piosenkę Portishead, a nawet reinterpretował samego Prince’a. Interpretacja to też sztuka. Zresztą porównajcie sobie sami jak utwór „The Windmills of Your Mind” (w towarzystwie syntezatora Mooga) śpiewa Jones, a jak Sting.
Uwagę skupia singiel „Talking Reality Television Blues” zmieniony z utworu country w progresywny i mocny utwór z wyraźnym wpływem Radiohead. Przypomnijcie sobie kiedy ostatnio ktoś was utulił. Powiedział, że będzie dobrze. I naprawdę w to wierzył. A teraz puśćcie sobie „This is the Sea” i posłuchajcie. Dwoma ważnymi przystankami na płycie są „One More Cup Of Coffe” Boba Dylana i „Samson And Delilah”, gdzie Jones mruga do nas, ale utwór nie jest przedłużeniem jego wielkiego przeboju. Na pewno analizować będzie się utwór, dość oczywisty, „I’m Growing Old”, choć w to miejsce wolę „Ol’ Mother Earth” w duchu Nicka Cave’a. Całkowitym zaskoczeniem jest koniec. 9-minutowy „Lazarus Man” (oryginał należy do Terry’ego Calliera) nawiązujący do rocka lat 60. Ale efekty dźwiękowe z syntezatorem też robią wrażenie. Rozmach prezentujący artystę, który nie zamierza kończyć, a śpiewa o zmartwychwstaniu. I dobrze!
🟠 Marianne Faithfull with Warren Ellis – She Walks in Beauty, BMG 2021
🟠 Matt Sweeney & Bonnie ‘Prince’ Billy – Superwolves, Domino 2021
🟠 Tom Jones – Surrounded by Time, EMI 2021
Przeczytaj: Kwiat Jabłoni w centrum Poznania z eksperymentem społecznym!
Przeczytaj: Morświn – Rewolucjaaa
Przeczytaj: Mija 40 lat od wydania płyty „Computerwelt” zespołu Kraftwerk