Gotowi? To już! Czas stawiania wykrzykników!!! – może być więcej niż trzy. Czas wstawiania emotikonek. Czas odłożenia na bok wszelkich trosk i smutków. Czas przygotowania swoich gardeł do robienia „uuuuuu”. Pastelowe kolory czas przywdziać. Sprawdzić swe obuwie, aby miało trwałą podeszwę, która będzie pozwalała odbijać się od podłoża stadionowej płyty, kiedy przyjdzie czas na koncertowe wersje nowych piosenek zespołu Coldplay. Tak, oto przed wami Music of the Spheres – dziewiąty studyjny album słynnego zespołu.
Chóralne „uuuuuu”
Optymizmu na „Music Of The Spheres” jest tyle, że z trudem odbiornik, z którego dobywa się muzyka czy coś do niej podobnego, jest w stanie go utrzymać. Wręcz przecieka na słuchacza zalewając go. Proszę zapomnieć o skromnym zmoczeniu. Tu mówimy o prawdziwym potopie, istnym infantylnym wodospadzie. Cukierkowa wersja świata, której prezentacją jest niniejszy album, powoduje, że człowiek na takiego Zenka Martyniuka spogląda z większą dozą sympatii.
Biorąc pod uwagę globalny zasięg zespołu Coldplay liczę, że nie ma sensu słuchaczowi przedstawiać ich historii. Z racji wieku byłem świadkiem ich początków, które nie zwiastowały tego z czym dziś przychodzi się mierzyć. Chris Martin i jego koledzy wypłynęli z uwagi na wysoką przystępność ich piosenek. Debiut „Parachutes” z 2000 roku był jedynie rozbiegiem, a daniem głównym był przełomowy „A Rush of Blood to the Head”, po którym wszyscy nucili znane utwory, choćby „Clocks”. Znamienne, że w roku 2000 doszło do swoistego rozłamu czasoprzestrzennego, gdyż w tym samym roku ukazał się album „Kid A” zespołu Radiohead, ale to już historią na całkowicie odmienną opowieść.
Dość powiedzieć, że nasi milusińscy ukierunkowani na sukces niczym z podręcznika dobrego coacha ruszyli na podbój mas i płytami: „X&Y”, „Viva la Vida or Death and All His Friends” i „Mylo Xyloto” zawojowali stadiony świata szybko zdobywając poklask i miano „następców U2” (akurat to odebrali zespołowi Arcade Fire, choć mam wrażenie, że to Arcade Fire zrobili wszystko, aby pozbyć się tej łatki). Tak czy siak zespół szybko zorientował się, że biznes polega na spłycaniu przekazu, banalizowaniu muzyki, pisaniu pięć razy tego samego utworu, a w chwilach braku inwencji twórczej zawsze można było sięgnąć po chóralne „uuuuuu”. Ważne, aby w pobliżu był jakiś fortepian do wygrywania rzewnych melodii.
Jak przerobić plastikowy krążek na monety do zgarnięcia
Z żelazną konsekwencją Coldplay stał się uosobieniem największej tragedii muzyki rockowej. Nie dość, że ona sama gdzieś na przestrzeni lat dwutysięcznych przeżyła gwałtowne załamanie, to jeszcze na jej zbawicieli wybrano właśnie Coldplay, który postanowił spalić ją na stosie banału. Nie da się pisać o wszystkich płytach z ich muzyką, ale najnowszej po prostu nie sposób znieść. Zło tej płyty jest wszechpotężne i trudno się przed nim obronić. Każdy zwolennik umiaru, stosownego minimalizmu czy inteligentnej gry z konwencją niczego dla siebie tu nie znajdzie. Natomiast zwolennicy robienia showbiznesu mają gotowy poradnik: jak przerobić plastikowy krążek na monety do zgarnięcia.
O banalności muzyki już było, ale niewykluczone, że jeszcze do niej wrócę. Więc teraz spójrzmy na kolekcję gości, która jest nieprzypadkowa. W „Let Somebody Go” stawiła się Selena Gomez, a więc ukłon w stronę rynku amerykańskiego. Naturalnie mamy do czynienia z balladą. Jest fortepian, jest duet głosów, jest fortepian, jest kolorowo. Są burze, które podmioty liryczne wspólnie przeszły. Są tajemniczy matematycy (ukłon w stronę świata nauki), których efektem pracy nie są wzory rozwoju pandemii, a wniosek, że „miłość jest równa tylko bólowi”. Oto przez wieki ukrywana prawda w końcu ujrzała światło dzienne.
Ale nie samym rynkiem amerykańskim zespół się zaspokoi przecież. W utworze „My Universe” pojawia się K-popowa grupa BTS. Suma zasięgów do kolosalnych rozmiarów w mig się rozrasta. Bilety na koncerty, bo przecież trasa koncertowa już ogłoszona, sprzedają się same. Mieli już zaprzestać koncertowania, ale dodali słowo „eko” do nazwy trasy i pyk, pyk, gotowe. Po sprawie. Ahoj, przygodo! W końcu na liście miejsc do grania wymieniona została Kostaryka, Dominikana czy Meksyk. Wiadomo, że tam ekipa techniczna wraz z zespołem dotrze pieszo lub na elektrycznym rowerze.
Łezki płyną po policzkach
No, ale wróćmy jeszcze do samej płyty. Jak wiadomo stadiony piłkarskie goszczą nie tylko zespoły, ale również fanów piłki nożnej i to do nich skierowany jest utwór „∞ (Infinity Sign)” z chóralnymi zaśpiewami i przesłodzoną melodią. A nuż jakiś fan piłki nożnej zechce kupić bilet albo płytę. Głównym konceptem płyty, o czym świadczą: okładka, nazwy utworów i emotikonki zastępujące tytuły piosenek (kto by się tam tracił czas na czytanie?) jest kosmos. Pamiętamy, że ta perspektywa daje możliwość uchwycenia naszej planety z lotu ptaka. Tymczasem Coldplay, zdaje się, uważają inaczej.
Oni trzymają kurczowo zaciśniętą rękę na pulsie spraw wszelakich. Nie prowadzi ich do żadnych wniosków, a czasami zostają na poziomie niezrozumiałych haseł i bezrefleksyjnych rymów („Humankind”). Ktoś złośliwy mógłby przypomnieć, że taki Stevie Wonder swój utwór „Higher Ground” zaczął od słów „Ludzie ciągle uczą się / Żołnierze wciąż walczą / Świat się kręci / Ale to już nie potrwa długo”. Tymczasem usta Chrisa Martina wyśpiewują jakże inne tony od pesymizmu Wondera. W utworze, którego nazwa łudząco przypomina kształt serca, otrzymujemy powiew świeżości i głębię filozoficzną kiedy wokalista oznajmia łamiącym się głosem, że „ma tylko ludzkie serce”. Odpuszczam sobie pytanie jakie inne miałby mieć i daje łezkom swobodnie płynąć po policzkach.
Nie sposób dociec, dlaczego zespół tak długo zachowywał w głębokiej tajemnicy swe najnowsze dokonania. Płyta o kosmosie, miłości, przyjaźni i tym, że jest miło w czasach ponurej śmierci związanej z pandemią lub klimatyczną apokalipsą, zapowiadała się fascynująco. Kolejną wielką niespodzianką jest to, że Coldplay serwuje zestaw utworów tak lekkostrawnych, że aż przeźroczystych. Są nijakie do tego stopnia, że nawet trudno je krytykować. Ba, trudno je w ogóle zapamiętać, przez co muszę ich słuchać w trakcie pisania, żebym wiedział co opisuję i że to w ogóle powstało.
Ktoś mógłby pomyśleć, że ja tu szydzę, się natrząsam. A to nieprawda. Otóż proszę sobie wyobrazić, że ja dostrzegam spektakularny triumf dokonany przez brytyjską grupą. Do tej pory najgorszym zjawiskiem muzyki gitarowej był zespół Nickelback. Swoją nową płytą zespół Coldplay dorównał im, a niektórzy powiedzą nawet, że prześcignął.
Coldplay – Music Of The Spheres, Parlophone 2021
Recenzja: Jarosław Szczęsny – entuzjasta muzyki oraz literatury albo na odwrót. Pisze również na Nowamuzyka.pl.
Przeczytaj: Zespół BrainStorm: Trzeba iść swoją drogą
Przeczytaj: Depeche Mode – historia powstania kultowej grupy
Przeczytaj: “There is a star” i inne projekty – z Natalią Moskal rozmawia Jolanta Tokarczyk
Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<