„Opowiadania bizarne” Olgi Tokarczuk są traktowane po macoszemu, Etgar Keret kojarzy się głównie z wąskim mieszkaniem w Warszawie, a Isaac Bashevis Singer to postać znana jedynie literaturoznawcom. Akcje opowiadań na polskim rynku wydawniczym stoją bardzo nisko, a powodów tego stanu rzeczy nikt nie jest w stanie zrozumieć. Zmiana podejścia może być kluczowa dla wyzbycia się narodowych kompleksów.
Tokarczuk, Keret, Singer. To z pewnością nie są nazwiska, które powinny budzić konsternację – w tym gronie mamy w końcu aż dwoje Noblistów, a do tego wszystkie te postacie były lub są bardzo mocno związane z Polską. I o ile Olga Tokarczuk weszła na stałe do mainstreamu, o tyle nie udało się to jej opowiadaniom, spychanym na margines, dokładnie jak twórczość Singera i Kereta. Zbiory opowiadań są wciąż traktowane przez wydawców jako ciekawostka, a przez znanych autorów – głównie jako szansa na recykling pomysłów „zbyt wielkich na powieść”. Jak to jest, że gatunek, w którym kocha się pół Ameryki Łacińskiej i cały świat anglosaski jest w naszym kraju uprawiany w 95% przez amatorów próbujących swoich sił w konkursach literackich? Czy sztuka opowiadania historii dla samego opowiadania nie ma racji bytu w kulturze nastawionej na rozmach i unoszenie sumienia strumień?
Nobel za opowiadania jak szkolna ciekawostka
W krajach anglosaskich pisanie opowiadań stało się wręcz sportem narodowym. Tradycje Edgara Allana Poe, Trumana Capote czy Francisa Scotta Fitzgeralda rezonują do dziś, a przedstawiciele tej części świata bez problemu lawirują między fikcją a rzeczywistością, łącząc pozornie nieprzystające do siebie elementy w wielką opowieść pozbawioną definitywnego zakończenia oraz jednoznacznych odpowiedzi. Arcydzieła spod pióra mistrzów gatunku zwykle nie wpisują się w standardową ramę celowości, będącą największym pętem współczesnych powieści – lektura nie jest więc podróżą z punktu A do punktu B po świeżo nakreślonych szynach, lecz slalomem między miniwątkami, w które czasem wpadamy i przyglądamy się im bliżej, a innym razem sprytnie omijamy.
Fanów opowiadań rodem z „New Yorkera” za wielką wodą jest na pęczki – w końcu każdy szanujący się autor ma w dorobku dzieła opublikowane na łamach pisma, co doskonale pokazuje, że opowiadanie, jako wcale niepozbawiona sensualności alternatywa dla powieści, ma sens. Polski rynek z kolei wskazuje, że opowiadanie jako gatunek rdzewieje. Wielu pisarzy ma w swoim portfolio przelotne romanse z pisaniem krótkich historyjek, ale mało kto decyduje się na wejście w poważny związek. Trudno się zresztą temu dziwić – nie jest to gatunek stanowiący trampolinę do literackiego Nobla.
Nie oznacza to jednak, że ucieczka od wielkiej prozy skazuje na wieczny niebyt. Kontrast między Polską a USA czy Ameryką Łacińską (wprowadzoną do ścisłej czołówki dzięki Cortázarowi i Borgesowi) widać najlepiej, gdy spojrzymy do zasobów opowiadań w Internecie. Dominują opowiadania dla dzieci (do snu albo z wątkami edukacyjnymi), fantasy oraz tzw. fan fiction (oraz, wspomniane wcześniej, prace specjalnie przygotowane na konkursy lokalnych bibliotek oraz domów kultury). Nowe zbiory opowiadań napisane przez profesjonalistów możemy co roku policzyć na palcach jednej dłoni – a drugie pięć palców możemy wykorzystać do policzenia czytelników czekających z utęsknieniem na nowości w tym gatunku. Powód? Rzecz jasna, małe zainteresowanie: pisarze i pisarki wolą zainwestować swoją wrażliwość w coś większego, wydawcy traktują zbiory opowiadań jako fanaberię, czytelnicy zaś – choćby chcieli, po prostu nie mają, czego czytać. I abstrahując od warsztatowego mistrzostwa Alice Munro, jeden Nobel dla gatunku wobec tylu przeciwności losu brzmi bardziej jak próba zatuszowania wyrzutów sumienia.
Czemu nie przepadamy za opowiadaniami?
Perspektywa zbadania niewielkiej popularności opowiadań w skali makro wydaje się kusząca, ale, korzystając z założeń gatunku, warto przyjrzeć się co nieco mniejszej, polskiej skali. Dlaczego polscy czytelnicy nie przepadają za opowiadaniami i – nie bójmy się tego powiedzieć głośno – po prostu boją się tej formy literackiej? Odpowiedź na to pytanie zdaje się kluczowa dla zrozumienia miernych wyników sprzedażowych zbiorów opowiadań.
1. Zamiłowanie do rozmachu
Socjologia literatury wskazuje jednoznacznie, że jako naród mamy tendencję do rozmachu. Chociaż stawianie jednoznacznych tez jest obarczone ryzykiem popadnięcia w przesadę, to jednak trzeba powiedzieć sobie otwarcie: wybieramy epickie dzieła liczące po kilkaset stron, zachwycamy się bogatymi opisami i szukamy rozwleczonej akcji pełnej napięć oraz plot-twistów. W swoich wyborach pomijamy dzieła lekkie, niekonwencjonalne, wpadające niekiedy nawet w manierę eksperymentu myślowego (jak ma to miejsce np. w opowiadaniach Borgesa). Wystarczy rzut oka na kanon lektur szkolnych, aby dostrzec nadreprezentację długiej, bogatej w szczegóły prozy. A jeśli dodamy do tego konieczność czytania „pod klucz”, okazuje się, że opowiadania, dające znacznie większą swobodę interpretacyjną, są po prostu dla polskiego systemu edukacji zbyt rozległe znaczeniowo. A więc unikamy, jak tylko możemy.
2. Reżim dosłowności
Jorge Luis Borges powiedział kiedyś, że „układanie obszernych książek to pracowite i zubożające szaleństwo: rozwijanie na pięciuset stronach idei, której doskonały ustny wykład zajmuje kilka minut”. My za to, swoimi gustami literackimi, potwierdzamy tezę zupełnie odwrotną: kochamy zagłębiać się w kolejne stronice. Nie jest to oczywiście nasza wina ani wyraz zubożenia – ma to jednak swoje dodatkowe wymiary. A najważniejszym z nich jest strach przed metaforą. Jedna z anegdot przypisuje Ernestowi Hemingwayowi autorstwo opowiadania flash-story „Na sprzedaż: buty dziecięce. Nigdy nie noszone”, liczącego w oryginale raptem sześciu słów. Hiszpanie mogą z kolei pochwalić się mikrohistorią składającą się z czterech wyrazów, co pokazuje, że w literaturze nie zawsze liczy się to, co napisane, lecz to, co możemy jako czytelnicy dopowiedzieć sami
3. Brak kultury opowiadania
I tutaj właśnie dochodzimy do sedna problemu: sztuki opowiadania historii, którą obrazowo możemy przedstawić jako obróbkę skrawaniem. Każdy początkujący autor na pierwszym-lepszym kursie dowiaduje się, że pisanie to przede wszystkim sztuka wykreślania wyrazów i tworzenia kombinacji, które nie wpadają w kalkę. Zbudowanie mikroświatu składającego się z samych niezbędnych elementów (oraz sprawne manipulowanie czytelnikiem w celu wywarcia odpowiedniego efektu) to zadanie karkołomne, którego opanowanie nierzadko zajmuje długie lata. Amerykanie z pewnością mają prościej – ich wrodzona otwartość oraz genetyczna skłonność do small talku i referowania angażujących opowiadań choćby na sąsiedzkim grillu to idealny pakiet startowy. Uczeni od małego streszczania zdarzeń w jak najbardziej osobisty sposób (bez kar za stosowanie narracji pierwszoosobowej), tworzą historie pełne własnych przeżyć. Nie bazujące na ogólnie przyjętych prawdach i do bólu realistyczne, lecz wypełnione subiektywnym widzeniem, często skupionym na mało istotnym detalu.
Opowiadanie jako gatunek przyszłości?
Wywlekanie szczegółu na wszystkie strony często budzi zdziwienie – a to jest z kolei, zgodnie z najpopularniejszą definicją, podstawą filozofii. Polska tradycja literacka zdaje się z kolei iść w kierunku odwrotnym: biblioteki puchną od książek do bólu pragmatycznych, podejmujących najważniejsze tematy, wolnych od niedopowiedzeń. Zamiast zachwycać się światem, analizujemy jego elementy i wyciągamy wnioski mające, co łatwo wytłumaczyć, doprowadzić do wielkiej rewolucji.
Wypędzenie syndromu oblężonej twierdzy leży w interesie zarówno autorów słowa pisanego, jak i odbiorców. Prosta radość pisania pozbawionego zapędów moralizatorskich z pewnością jest ważnym krokiem w kierunku zbudowania dojrzałego grona czytelników. Opowiadania polskich pisarzy, choć w mniejszości, śmiało mogą aspirować do absolutnego światowego topu i nie mają nic wspólnego z infantylnym, pozbawionym walorów artystycznych, sposobem opowiadania historii. Stanowią jednocześnie szansę na wprowadzenie nowej narracji, bardziej skupionej na własnym ogródku, aniżeli na wielkich ideach. Jeśli literatura jest odbiciem naszych narodowych przywar, to wpuszczenie do bibliotek lekkich w wymowie zbiorów opowiadań leży po prostu w naszym interesie. A więc nie bójmy się bizarności!
Jan Brożek – student kulturoznawstwa, zakochany w detalikach ukrytych w codzienności i subtelnościach języka polskiego. Nie uznaje żadnych definicji, dlatego zamiłowanie do twórczości Doroty Masłowskiej i Łony łączy z zainteresowaniem kiczem i wszystkim tym, co lekkie lub płytkie. Na bieżąco z premierami literackimi, filmowymi i teatralnymi.
Przeczytaj: Olga Tokarczuk rok po zdobyciu Nagrody Nobla
Przeczytaj: Kwiat Jabłoni – Mogło być nic (recenzja)