Obecność instalacji artystycznych w tkance miejskiej zachęca do dialogu i myślenia w nieco inny sposób o okolicy. Sztuka w przestrzeni publicznej jest najbardziej podstawowym narzędziem tworzenia chęci obcowania ze sztuką. Nawet jeśli pozostaje całkowicie niezauważona w codziennym pędzie.
Trudno wyobrazić sobie warszawskie rondo de Gaulle’a bez charakterystycznej palmy. Oto zwykłe rondo, jedno z wielu na jednej z najdłuższych arterii stolicy, stało się punktem odniesienia i wpisało na stałe w krajobraz Śródmieścia. Instalacja Joanny Rajkowskiej „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich” wyrwała Warszawę z marazmu i zredefiniowała tkankę miejską, dając najlepszy przykład korzyści, jakie płyną ze sztuki w przestrzeni publicznej.
Po co nam sztuka miejska?
Kiedy Richard Serra w 1981 r. ustawił swoją instalację „Tilted Arc” na Federal Plaza w sercu Manhattanu, wprawił w złość tysiące osób przyzwyczajonych do starego układu placu. Długi na 120 stóp (36,5 metra) łuk przypominający parawan lub barykadę podkreślił atmosferę placu przed biurowcami: fizycznie podzielił przestrzeń na dwie części, tautologicznie opisując pustkę i brak relacji między osobami spędzającymi czas w tym miejscu. Wprawdzie pomnik po wieloletnich protestach został w 1989 r. usunięty z Federal Plaza, jednak „Tilted Arc” dał początek nowemu spojrzeniu na sztukę w przestrzeni publicznej – niekoniecznie występującej pod postacią pomników postaci historycznych i intrygujących budynków.
Instalacje artystyczne w przestrzeni publicznej mogą występować pod wieloma postaciami – artyści z reguły decydują się na wolnostojące rzeźby albo instalacje, ale nie brakuje także konceptów wpasowanych w istniejącą infrastrukturę (murale). Sztuka miejska jest pozbawiona typowego instytucjonalnego zadęcia; wprawdzie instalacje miewają drugie dno i zachwycają krytyków, jej intencją jest jednak trafienie do szerokiej publiczności – i w efekcie: rozpoczęcie dialogu. Co jest przedmiotem dyskusji? Trudno to opisać jednym słowem, dlatego warto prześledzić kilka najważniejszych wymiarów sztuki w przestrzeni publicznej.
Koniec z dyktatem galerii
Rob Krier, luksemburski architekt, o zaletach pracy w przestrzeni miejskiej mówi tak:
„Choć [architekt] może pracować dla klienta, dom zbudowany w mieście lub na wsi należy nie tylko do niego – lecz szerzej – do wszystkich, którzy go oglądają. W ten sposób klient, czy mu się to podoba, czy nie, staje się mecenasem kultury”.
Nie sposób odmówić Krierowi słuszności – tym, co definiuje sztukę publiczną, jest bowiem dostępność. W odróżnieniu od sztuki instytucjonalnej, tego typu dzieła nie podróżują po najznamienitszych galeriach, ciesząc oko nielicznych. Zamiast tego są dostępne dla wszystkich: o każdej porze dnia i nocy, bez żadnych ograniczeń wynikających z procesu selekcji i dostępności sztuki dla szerokiej widowni.
Trudno jednoznacznie określić, czy konflikt z instytucjonalnym światem sztuki leży u podstaw instalacji w przestrzeni publicznej (najprawdopodobniej nie), niemniej jednak przy tej okazji nie sposób pominąć całokształtu twórczości Banksy’ego, brytyjskiego przedstawiciela street artu. Intrygujący artysta sprzeciwia się klasycznym założeniom sztuki „galeryjnej” – dość powiedzieć, że wbrew obowiązującej konwencji jego dzieła nie mają konkretnej nazwy. Co więcej, najsłynniejsze prace Banksy’ego, takie jak „Kissing Coppers” albo „Maid” pojawiają się na ścianach przypadkowych budynków, natomiast „Girl with balloon” („Dziewczynka z balonikiem”) została wylicytowana za milion funtów… i w momencie zakończenia aukcji zniszczona przez artystę.
Sztuka, która buduje wspólnotę
Nie bez znaczenia dla sztuki w przestrzeni miejskiej jest także próba stworzenia nowej definicji miasta i społeczności. Dominujący model kapsułowy (miasto jako zbiorowisko punktów pełniących konkretne funkcje, pomiędzy którymi przemieszczamy się „kapsułami” – np. samochodami albo komunikacją miejską) wyklucza całkowicie poczucie wspólnoty. Rondo staje się więc jedynie skrzyżowaniem o ruchu okrężnym, zaś plac – co najwyżej umownym miejscem spotkań.
Instalacje w przestrzeni publicznej próbują nadać miastu nowy sens. Doskonałym przykładem tego typu praktyki jest stołeczna palma na rondzie de Gaulle’a, bez której mało kto wyobraża sobie zbieg Alej Jerozolimskich i Nowego Światu. Chociaż jej użytkowość może być przedmiotem krytyki (nie jest prawdziwym drzewem, więc nie pochłania dwutlenku węgla; stoi w miejscu niedostępnym, dlatego trudno ją dotknąć lub zrobić sobie z nią zdjęcie), to jednak jest prawdziwym symbolem Śródmieścia. Nie tylko jako przedmiot nadający się na pocztówki, lecz także (przede wszystkim) jako najistotniejszy punkt orientacyjny. Stała się więc odpowiedzią na problem dotyczący orientacji w terenie. Problem, z którego warszawiacy niekoniecznie zdawali sobie sprawę, lecz teraz jest on w pełni widoczny.
Jedną z największych zalet sztuki miejskiej jest właśnie odpowiadanie na najpilniejsze potrzeby miejscowej społeczności. Może to odbywać się na takiej zasadzie, jak w przypadku „Pozdrowień z Alej Jerozolimskich”, natomiast może to przyjąć również formę krytycznego komentarza (jak to miało miejsce z „Tilted Arc”).
Wprowadzać mieszkańców w dobry nastrój
Sztuka może także oddziaływać na emocje. Za jeden z najciekawszych przykładów instalacji, które miały realne przełożenie na nastrój mieszkańców, można uznać „Swings” Maxa Mertensa, huśtawki, które w 2016 r. zawisły nad Rue Philippe 2 w Luksemburgu. Kolorowe, zawieszone kilka metrów nad głowami przechodniów, ożywiły miasto i pozbawiły uliczkę jedynie funkcjonalnego (handlowego) charakteru.
Za działanie w podobnym duchu można uznać czasową instalację Escobedo Soliza przed muzeum sztuki współczesnej MoMA PS1 w Nowym Jorku. Zawieszone na wysokości kilku metrów kolorowe sznurki nadały przestrzeni kolorytu i wyrwały przeciętną okolicę z marazmu. W efekcie niezbyt imponująca, przepełniona szarością lokalizacja, stała się miejscem spotkań (choćby po to, aby zobaczyć instalację na własne oczy).
Wartość ekonomiczna
Skąd bierze się szeroko pojęta niechęć do sztuki miejskiej? Nie jest tajemnicą, że instalacje w przestrzeni publicznej rzadko kiedy zyskują wartość porównywalną z wartością dzieł sztuki (choćby z tego względu, że nie podlega rynkowym prawom popytu i podaży). Ponadto instalacje często są przedmiotem ostrej krytyki – wprawiają w poczucie dyskomfortu oraz niepokoju. Nie inaczej działo się między innymi ze szczecińską „Frygą”, która w latach 2015-2016 stanęła na placu Ludwika Zamenhofa. Kolorowa i niekonwencjonalna, spotykała się z mieszanymi reakcjami mieszkańców.
Pomimo kontrowersji, jakie budzą instalacje pojawiające się niemalże z dnia na dzień w przestrzeni publicznej, trzeba jednak powiedzieć sobie jasno: tego typu działania mają sens. Obecność sztuki w tkance miejskiej zachęca do dialogu i myślenia w nieco inny sposób o okolicy. Co więcej, tego typu sztuka ma przełożenie na wartość ekonomiczną – nie tylko zwiększa atrakcyjność konkretnego miejsca, ale także rozbudza potrzebę kontemplowania sztuki. Jest najbardziej podstawowym narzędziem tworzenia chęci obcowania ze sztuką. Chociaż przez wielu bywa całkowicie niezauważana, wyrywa z rutyny. A o to przecież chodzi w doznaniach estetycznych.
Jan Brożek – student kulturoznawstwa, zakochany w detalikach ukrytych w codzienności i subtelnościach języka polskiego. Nie uznaje żadnych definicji, dlatego zamiłowanie do twórczości Doroty Masłowskiej i Łony łączy z zainteresowaniem kiczem i wszystkim tym, co lekkie lub płytkie. Na bieżąco z premierami literackimi, filmowymi i teatralnymi.
Przeczytaj: (Nie)miłość do teatru
Przeczytaj: Malarstwo polskie na przestrzeni wieków cz. 2
Przeczytaj: Dziedzictwo Antyku – teatr w Konstantynopolu