Niebotycznie ogromne nadzieje pokładałam w Najmro odkąd tylko zobaczyłam zwiastun. Już ten krótki materiał zapowiadał wizualne szaleństwo i stylistykę kina amerykańskiego lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych oraz całkowicie wystarczył, żeby rozbudzić we mnie żądzę pójścia do kina. Z całych sił wierzyłam, że zwiastun to tylko preludium do filmu nowatorskiego, świeżego, odważnego, utrzymującego tę stylistykę i klimat. Ostatecznie moja wiara mnie nie zawiodła, a z kina wyszłam oszołomiona, z nogami jak z waty i z uśmiechem od ucha do ucha.
Nie jestem w stanie w pełni opisać czy wyrazić słowami tego, co czułam podczas seansu, ale może nazwę to po prostu przedawkowaniem satysfakcji i spełnionych nad wyraz oczekiwań. Czysta ekstaza! Takiego kina w Polsce jeszcze nie było! Na takie kino polskie czekałam i dla takiego polskiego kina pragnę zostać filmoznawczynią!
Przepych oparty na prostocie
Zejdę na moment na ziemię, gdyż trzeba wspomnieć o tym, że film Mateusza Rakowicza, mimo że totalnie kosmiczny i szalony w najlepszym tego słowa znaczeniu, opiera się na prostym scenariuszu, co ani trochę nie ma uwłaczać twórcom, a wręcz przeciwnie. Fabuła opiera się na postaci tytułowego Najmro, czyli Zdzisława Najmrodzkiego – króla ucieczek doby PRL, który wyrywał się z rąk wymiaru sprawiedliwości aż 29 razy, w międzyczasie dorabiając się małej fortuny i miłości życia. Reżyser jednak nie bawi się w typowy film biograficzny, ale w barwną wariację na jej temat. Główny bohater, co widać na plakatach, dosłownie kocha, kradnie i szanuje – dokładnie o tym jest ten film, that’s all folks.
Film Rakowicza to niezwykła opowieść o czarującym łajdaku na miarę czasów PRL
Prostota sprawia, że film pozostaje lekki w swej ekstrawagancji. Niczego w tej historii nie jest za dużo, nic tam nie zostało wrzucone na siłę, wszystko działa jak w zegarku. Mamy człowieka i jego świtę – Robin Hooda zza żelaznej kurtyny, wolnego ducha, genialnego stratega, którego celem jest nadal po prostu zarobić i nie dać się złapać. Mamy dziewczynę, która nie chce związku z pierwszych stron gazet, ale miłości w zaciszu. Są policjanci, którzy tylko chcą zobaczyć Najmrodzkiego za kratami. To jest proste, przyjemne i rozrywkowe, dzięki czemu twórcy okiełznali ryzyko przepychu i zyskali przestrzeń by dać się ponieść eksperymentowaniu kolorem, kadrowaniem czy muzyką.
Amerykański vibe
Najmro. Kocha, kradnie, szanuje to też film na wskroś amerykański, wręcz przesiąknięty klimatem rodem z Zabójczej broni czy Gorączki sobotniej nocy. Ta wspomniana już lekkość jest sama w sobie domeną amerykańskiego kina akcji, które właśnie takie jest – lekkie, przyjemne i przejrzyste. Rakowicz postawił na dynamiczną akcję, która płynie na jednym akordzie, na przebojowość, prosty humor, chwytliwą muzykę i nawet na umieszczenie w filmie kija bejsbolowego. Są pościgi, płonące samochody, dużo slow motion oraz obowiązkowy duet sierżanta i jego zabawnego podwładnego przywodzący na myśl Godziny szczytu. Do tego mamy neony, banknoty, garnitury, okulary przeciwsłoneczne, a także samą postać Najmro, będącą jakby alter ego Franka Abagnalego Jr. z filmu Złap mnie, jeśli potrafisz.
Pomimo wyraźnych inspiracji, reżyser nie próbuje usilnie zrobić z Polski Stanów Zjednoczonych i jak są płonące auta, to płoną polonezy, jak pościgi, to w wykonaniu milicji, a jak włamanie, to do Pewexu lub kina Tęcza, w którym dziurę ukryto pod plakatem kultowej “Klątwy doliny węży”. Twórcy przeszczepili jedynie esencję kinowej Ameryki na betonową szarą płytę zwaną PRL i nie jest to nachalne – nie czuć w tym kiczu czy tandety zaczerpniętych klisz. Krótko mówiąc medycznym żargonem: przeszczep się przyjął znakomicie.
Ogrodnikocentryzm w “Najmro. Kocha, kradnie, szanuje”
Dawid Ogrodnik – trzeba się nad nim pochylić, bo jest to aktor niezwykły, aktor kameleon mimo zwykle nieznacznej charakteryzacji i manieryzmu w grze. Nie mogę powiedzieć, że każdą jego rolę cenię, bo jeden wyjątek jest, ale to nie zmienia faktu, że ten człowiek ma niezwykłą zdolność absorbowania widzowskiej uwagi własną osobą. W “Najmro” nie jest inaczej i Ogrodnik niesie na swoich barkach cały film i lwią część atmosfery jaka w nim panuje. Można powiedzieć, że dobrze wczuł się w rolę, ale to by było za mało, bo on nie pokazał Zdzisława Najmrodzkiego totalnie realistycznego – to by zresztą nie miało racji bytu w tak odrealnionym wydaniu Polski lat osiemdziesiątych. On podrasował, podkręcił tę postać, jej charakter i styl bycia i taki Najmrodzki w wydaniu Ogrodnika ocieka nonszalancją, emanuje pewnością siebie, kipi testosteronem, a wąsy poprawia z finezją godną Onufrego Zagłoby. Filmowy król ucieczek jest tak zuchwały i rezolutny, że aż radioaktywny.
Najlepsze zostawia się na koniec
Na deser zostawiłam sobie najlepsze, czyli rozpłynięcie się nad tym jak Najmro wygląda, a wygląda jak marzenie każdego estety. Film w połączeniu z kultowymi polskimi piosenkami takimi jak “Aleja gwiazd”, “Kocham cię, kochanie moje”, “Płonąca stodoła” czy “Byłaś serca biciem” wygląda jak bardzo długi teledysk. Od samego początku seansu uderzają kolory – dotąd niespotykane w kinie polskim, przynajmniej nie w tak zawrotnej ilości.
Teal and orange, a do tego dużo żółtego i akwamaryny wprawdzie pięknie komponują się z boazerią i cyklinowanymi parkietami, ale zdecydowanie nie są kolorami, które jakkolwiek kojarzyłyby się z Polską Ludową. I bardzo dobrze się składa, bo Zdzisław Najmrodzki też nie był kimś typowym dla tego okresu i kimś typowym w ogóle. W filmie oddającym ponure realia jego czasów, Najmro zwyczajnie by nie wybrzmiał, zniknąłby pośród szarości. Mateusz Rakowicz kolorem stworzył królowi ucieczek jego własny wycinek świata, jego własne różowe okulary, hermetyczną i egzotyczną przestrzeń do jakiej dążył, bo otoczony betonowymi płytami zdecydowanie być nie chciał.
Résumé
Ten fenomenalny film najlepiej podsumować hasłem “biegnijcie do kina kto może!”, bo żadne słowa nie oddadzą tego, co oferuje Najmro. Kocha, kradnie, szanuje. Film ten to wielkie wydarzenie w polskiej kinematografii, krok milowy i nadzieja, że polscy twórcy otworzą się na wszelkie eksperymenty i szalone pomysły. Dzięki temu filmowi w polskiej kinematografii powiało przyjemną świeżością, jakby ktoś wreszcie otworzył okno w dusznym pokoju. Jest to kino czysto rozrywkowe, ale podane w najbardziej wyrafinowanej formie godnej kina autorskiego, połączenie estetyk, które normalnie dzielą archipelagi. Zachłysnęłam się tym filmem bez reszty i radość mnie rozpiera, gdy o nim myślę pisząc tę recenzję. Już wyczekuję kolejnych filmów Mateusza Rakowicza wierząc, że będzie on kontynuować to awangardowe podejście, bo to jest to, czego brakuje polskiej kinematografii!
Recenzja: Karina Zapora
Fot: materiały prasowe
Przeczytaj: Squid game – recenzja koreańskiego fenomenu Netflixa
Przeczytaj: Grzegorz Ciechowski – życie i twórczość
Przeczytaj: „Hamilton” – Fenomen musicalu