Czekaliśmy na ten film i zastanawialiśmy się jak wyglądać będzie „Bond”, w którym po raz ostatni wystąpi Daniel Craig? To będzie najlepsza produkcja wszech czasów? Jakie efekty specjalne pojawią się w filmie zrealizowanym za 287 milionów dolarów? No i Rami Malek – czy sprosta roli przeciwnika Bonda? Czy będzie lepszy niż Mads Mikkelsen w „Casino Royale”? Nasze marzenie wreszcie się spełniło. Nadszedł 1 października, czyli polska premiera filmu „Nie czas umierać”. I niespodzianka: „Bond” nie jest tak dobry, jak oczekiwaliśmy. Film chwilami powiela schematy, smakując przy tym, jak odpustowy cukierek.
Agenta 007 poznajemy w najmniej oczekiwanym momencie, bo… na jego emeryturze. James Bond jako zamożny człowiek podróżuje po Włoszech z piękną (oczywiście!) kobietą, w której jest po uszy zakochany. Wydaje się, że ich szczęście będzie trwało wiecznie, ale, jak to w życiu bywa, nagle wszystko się komplikuje. Kiedy napada na niego zgraja bandziorów, Bond czuje, że to jego ukochana może być w pewien sposób za to odpowiedzialna. Na domiar złego arcyłotr, skrzywdzony kiedyś w dzieciństwie, teraz próbuje zemścić się na ludzkości, chcąc rozpylić na każdym kontynencie śmiercionośnego wirusa (trzeba przyznać – odważna fabularna decyzja!). Cóż może zrobić agent 007, skoro światowe zagrożenie to po części fatalna pomyłka brytyjskiego kontrwywiadu, a James Bond uwielbia ratować dobre imię Zjednoczonego Królestwa? Szpieg z licencją na zabijanie zawiesza więc licencję na spokojną emeryturę i rusza w świat, aby wytropić kogoś, kto nie tylko zagrozi światu, ale i przy okazji będzie chciał pozbyć się agentów słynnej międzynarodowej organizacji terrorystycznej Spectre. Nie powiemy nic więcej o fabule, z szacunku wobec tych, którzy będą chcieli, mimo wszystko, wybrać się do kina.
Gdzie się podziała autoironia?
Fabuła najnowszego Bonda zdecydowanie się nie klei. Na początku musimy przebrnąć przez liryczne 40-minutowe „wprowadzenie” do filmu, zastanawiając się, jak, u licha, autorzy scenariusza będą chcieli zrobić z tego krwistą opowieść szpiegowską. Na szczęście jakoś im się to udaje, bo jest i niespodziewany wybuch, pościgi samochodowo-motocyklowe, kilka sentymentalnych scen pożegnania, a potem to, co stanowi rdzeń bondowskich produkcji. Scena bankietu na Kubie to mistrzostwo świata, ale później film z minuty na minutę zaczyna delikatnie irytować, bo jest w nim więcej dyskusji o tym, kto szpieguje, kto spiskuje, kto czyha na świat, niż samej pracy operacyjnej. Poza tym poprzednie filmy o Bondzie cechował dobry humor, inteligentny dowcip i subtelna brytyjska autoironia, a tu wszystko jest na poważnie. I nawet przekomarzania się Bonda z agentką 007 (która przyjęła kryptonim po emerytowanym agencie) wypadają naprawdę nieprzekonująco. Ale skoro świat jest zagrożony, to może nie ma w nim miejsca na dowcipy? Dlatego Bond zabiera się za robotę i wpada na trop psychopatycznego zabójcy, który chce wykończyć 2/3 ludzkości.
Perspektywa gry komputerowej
Tu zaczyna się coś, czego chyba w poprzednich produkcjach o 007 nie było. Walki w wręcz, strzelaniny i pościgi wyglądają jak żywcem wzięte z gier komputerowych typu „Call of Duty”, „Counter-Strike” lub „Medal of Honor”. Niezniszczalny Bond, którego kule i granatniki omijają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, biega po korytarzach bunkrów i laboratoriów i strzela czym popadnie i gdzie popadnie, za każdym razem nie tylko trafiając, ale i wiedząc, że za drzwiami czai się uzbrojony napastnik. Przypomina to tryb gry, w której uczestnik zastosował tzw. cheaty, czyli tajne kody, dzięki którym albo jest nieśmiertelny, albo ma w sobie tyle energii, że jest w stanie przyjąć kilkanaście pocisków „na klatę” i pobiec dalej. W „Bondzie” jest tego po prostu za dużo.
Filmy o agencie 007 nigdy nie należały do realistycznych opowieści. James Bond był w nich przecież zawsze kimś na kształt super bohatera, nieśmiertelnego półboga albo herosa, którego kondycja i umiejętności urągały prawom fizyki. Widzowie właśnie tego oczekiwali, plus świetnie skrojonej fabuły, zapierających dech w piersiach efektów specjalnych, pięknych kobiet i subtelnych scen erotycznych. Ten Bond, Bond XXI wieku, również jest taki, ale jego twórcy przekroczyli chyba obszar fabularnego prawdopodobieństwa, przyprawiając wszystko nieprzekonującą fabułą, pisaną trochę jakby na siłę. Za dużo w niej przypadków i niespójności, nawet jak na film, w którym chodzi przede wszystkim o to, by skoczyć z mostu albo pokonać w walce wręcz znienawidzonego przeciwnika. No i sentymentalne sceny, których w historii „Bondów” nigdy nie było tak wiele. Zakochany James? Tak, to możliwe. James, który płacze? W czasach równouprawnienia i to zaakceptujemy. Kobieta jako 007? Ten trend przyjmujemy zdecydowanie. Ale spiętrzenie emocji, okraszone scenami pościgu, mało uzasadnionym rozwojem fabuły i perspektywą gry komputerowej? Cóż, nie każdy to zaakceptuje.
Nie czas umierać – obsada ratuje film
Daniel Craig w roli agenta 007 sprawdza się doskonale. Widać, że jest to już mężczyzna w kwiecie wieku, ale wciąż przystojny, wysportowany, świetnie ubrany, z magnetycznym spojrzeniem, od którego kobietom może zakręcić się w głowie. A partnerki Bonda zawsze są nieziemsko piękne, obdarzone dowcipem i błyskotliwą inteligencją (chociaż w przypadku pierwszych bondowskich produkcji nie zawsze tak było). Dodajmy do tego genialną obsadę. Wśród aktorów jest m. in. Rami Malek (jego Lucifer Safin to godny rywal agenta 007), Ralph Fiennes jako M, Ben Whishaw wcielający się w rolę kwatermistrza brytyjskiego wywiadu, Jeffrey Wright, Christoph Waltz, Ana de Armas i oczywiście Léa Seydoux jako ukochana Jamesa Bonda. Wszystko to składa się na całość, którą możemy obejrzeć w kinie, ale bez zachwytów, i bez tego czegoś, co widzowie zawsze przeżywali po wyjściu z kina. Bo faceci marzyli o tym, by zostać tajnymi agentami, a kobiety – by nie tylko zostać agentkami, ale i ratować świat z kimś, kto ma licencję na miłość i zabijanie.
Umarł król, niech żyje król
Czekamy teraz na kolejną opowieść o agencie 007. Na pewno nie będzie nim już Daniel Craig. Krytycy filmowi spekulują, że przyszły Bond może być czarnoskórym mężczyzną albo… zmieni płeć, co może być świetnym rozwiązaniem, skoro w filmie „Nie czas umierać” pojawiła się agentka 007 i ten kryptonim bardzo jej pasował. Miejmy tylko nadzieję, że z powodu pandemii nie będziemy musieli czekać na film kilka lat.
Recenzja: Dominik Sołowiej – dziennikarz, krytyk filmowy, właściciel Agencji Reklamowej Studio DS Info. Współpracował z wieloma firmami i instytucjami publicznymi, kreując i realizując strategie marketingowe. Interesuje go marketing polityczny, zagadnienia public relations oraz problematyka nowych mediów.
Przeczytaj: James Bond – sześć dekad przygód agenta 007
Przeczytaj: Tomasz Kolankiewicz – rozmowa z dyrektorem artystycznym FPFF w Gdyni
Przeczytaj: Richard Jewell – znienawidzony bohater Ameryki
Przeczytaj również: Czy istnieje życie po Bondzie – Na noże 2 – recenzja
Przeczytaj również: Słownik filmowy i serialowy – pojęcia i terminy
Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<