Pod wiatr i z nadzieją albo hrabia Monte Christo bez skarbu.
Określenia niedookreślone się mnożą, kiedy przegląda się podsumowania i refleksje związane z 2020 r. Rok dziwny, rok w zawieszeniu, rok pustki, rok nie do zdefiniowania, rok jakiego w dziejach nie było, rok wymazany, rok projektów niezrealizowanych, wreszcie rok „pozbawiony sensu” i… morału. Szczególnie w kulturze. A może jednak rok z sensem i z morałem – czegoś się znowu dowiedzieliśmy o sobie i swojej kondycji: o obawie i niecierpliwości, o własnej wolności i potrzebie spaceru, także z innymi, o własnej szyderczości i pobudliwości, o dobrym słowie i sarkazmie, o zwodniczości planowania i presji działania, o powszedniości i patetyczności. I jeszcze kilku mniej lub bardziej ważnych kwestiach życiowych.
Kultura w czasach pandemii jako pierwsza skazana została za swoją „otwartość” na zamknięcie. Ludzie chętnie uczestniczyli, zatem należało wprowadzić formułę „bez publiczności”. Najdziwniejsza z dziwnych zasada: każdy artysta potwierdzi, że w „na żywo” tkwi istota obcowania. Korzystają zawsze z tego dwie strony. Ci, którzy proponują coś od siebie, czyli twórcy, i ci, którzy daną propozycję konsumują, czyli odbiorcy.
Praktycznie przez cały rok kultura dzielnie ten „zaoczny” wyrok znosiła, wyczekując jak kania dżdżu ułaskawienia. Z pokorą trwając w kolejnych dniach, miesiącach izolacji i „kwarantannowania”. Trochę na wzór hrabiego Monte Christo, bohatera „kultowej” swego czasu powieści Aleksandra Dumasa, nieustannie poszukująca „przejścia” przez kamienny mur. Warto jednakże przypomnieć, iż sławnemu skazańcowi udało się wydostać na wolność dopiero po 14 latach, dzięki fortelowi i zbiegowi (nomen omen) okoliczności. Nagrodą w wypadku przyszłego hrabiego było odnalezienie skarbu, zapewniającego po niedostatku życie w fortunie. Być może taki los czeka całą kulturę światową oraz naszą rodzimą, które teraz stały się bardziej zdalno-wirtualne niż kontaktowo-przeżywalne, a w wielu wymiarach zwyczajnie musiały się powstrzymać z produkcją twórczą.
Trudno podsumowuje się taki „niepozbierany rok”, rodem z tradycyjnego powiedzenia „na bezrybiu i rak ryba”. Zaplanowany, zapowiadający się „na bogato”, a zaraz na samym początku urwany, jakby ktoś stanowczym ruchem usunął wszystkie kartki z kalendarza. Ale nawet w takim ambarasie wypada jakieś „podium” stworzyć – zatem poniżej trzy zdarzenia, które być może ocaleją po anno domini 2020 w tzw. zbiorowej pamięci refleksyjnej i następnym pokoleniom coś powiedzą o wydarzeniach w sferze kultury bez udziału publiczności.
Piosenka, która strzeliła trzy gole i szła podczas burzy
Pierwsza część pandemii (ta zaordynowana od marca br.) wyróżniła się śpiewaniem. Głównie balkonowym. Osoby pozbawione tego komfortu architektonicznego, mogły korzystać z wariantu szeroko otwartych okien. Nastała potrzeba niesienia sobie wzajemnej otuchy, budowania więzi i zwyczajnego „otwierania” się przez śpiew. Śpiewano indywidualnie i zbiorowo, niekiedy rzewnie i sentymentalnie albo niezwykle budująco. Kiedy trzeba było zasiać otuchę i podnieść nadzieję wraz „z morale”, wykorzystywano utwory w duchu arii Kalafa „Nessum dorma”, z III aktu opery „Turandot” Pucciniego, z wywołującym efekt „gęsiej skórki” finałem „Vincero, Vincero”. To był wstępny etap optymistyczny, zwalczający ewentualne zwątpienie czy poczucie klęski. Dopiero później nastąpiło osowienie. Śpiewacy stali się osowiali i słuchający ich stali się osowiali. Balkon stopniowo zanikał, tracąc walory atrakcyjności i świeżości.
Zdecydowanie hymnem tego pierwszego etapu pandemii stała się „prosta piosenka”, która wykonywana gremialnie, miała w sobie pożądaną „jednocząca moc”. „You’ll never walk alone” – nigdy nie będziesz szedł sam. Nawet ci, którzy zupełnie nie interesują się piłką nożną, ostatecznie przyznają, iż jej wykonanie przed każdym meczem na Anfield Road, stadionie drużyny FC Liverpool, brzmi w sposób nie znoszący porównań. Warto choć raz w życiu wybrać się na ten „klimatyczny” obiekt i przeżyć w „uniesieniu” takich kilka początkowych chwil. Wyjątkowe „You’ll never walke alone” na początku pandemii zostało nagrane na zasadzie łączenia zdalnego m.in. przez dziennikarzy radiowych z całej Europy, ku pokrzepieniu serc różnych narodowości. Ta piosenka towarzyszyła również jako wzorcowy podkład w filmikach, tworzonych seryjnie w Internecie, pokazujących m.in. wysiłek personelu medycznego we wszystkich szerokościach geograficznych.
„You’ll never” idealnie nadawał się na taki zbiorowy hymn pandemiczny. Z jasnym przesłaniem, iż nie można się dać złamać. Skąd się wzięła ta piosenka? Jej powstanie związane było z katastrofą i nadzieją. Jeszcze miesiąc brakował do zakończenia II wojny światowej, kiedy w Stanach skomponowano musical „Carousel” z muzyką Richarda Rodgersa. Treść oparta na dramacie Ferenca Molnara – słynnego węgierskiego pisarza, pochodzenia żydowskiego, tego od znanych na całym świecie „Chłopców z Placu Broni” – niosła istotne przesłanie, by podnieść się (moralnie i fizycznie) po tragicznym wojennym czasie. Akurat piosenkę, która wkrótce miała osiągnąć status „ponadczasowej”, śpiewała główna bohaterka w chwili, kiedy traciła męża. Ale czasami trzeba „się odbić” od dramatu, by móc mimo wszystko spojrzeć optymistycznie w przyszłość. Tak było w przypadku „Carousel”. Potem „You’ll never” śpiewali sami wielcy – od króla Presleya, przez całe gremium bożyszczy tłumów m.in. Franka Sinatrę, Barbrę Streisand, czy Andrę Boccellego, aż po gwiazdy opery: Pavarottiego, Renee Fleming czy Kiri Te Kanawę. I dziesiątki, setki innych. Aż doszło do nagrania piosenki przez rockowy zespół Garry and the Pacemakers. Wkrótce „You”ll never” stał się oficjalnym hymnem klubu piłkarskiego z Liverpoolu, a tytułowe zdanie na zawsze wpisane zostało w klubowy herb.
Dotąd najbardziej „magiczne” wykonanie tego utworu nastąpiło na stadionie w Stambule. 25 maja 2005 r. podczas finału Ligi Mistrzów. Grali ze sobą Liverpool z Milanem. Początek fatalny dla słynnego liverpoolskiego klubu. Po pierwszej połowie przegrywali aż 3:0. Strata praktycznie na tym poziomie nie do odrobienia. Piłkarze na drugą połowę wychodzili wyjątkowo „markotni” i „zdołowani”. Resztkami woli zebrali się na środku i utworzyli zwarty krąg, by siebie wzajemnie zmotywować. I wówczas stała się rzecz niezwykła. Sporo ponad połowa z zapełnionego po brzegi 60-tysięcznego stadionu zaczęła gromko przejmująco śpiewać „You’ll never walk alone”. Obiekt dudnił od tego śpiewu, wirował i wnikał w trzewia. Losy meczu się zupełnie odmieniły. Liverpoolu odtąd dominował – doprowadził do remisu, strzelając przeciwnikom trzy bramki. I ostatecznie wygrał cały mecz w rzutach karnych. Drużyna z Liverpoolu triumfowała. A wszystko za sprawą wyśpiewanych słów:
„Kiedy idziesz przez burzę/ trzymaj swą głowę wysoko/ I nie bój się ciemności/ bo na końcu burzy/ Jest złote niebo …. /Idź przez wiatr, przez deszcz, nawet jeśli Twoje marzenia zostaną zniszczone i rozwiane (…) / Dalej krocz, dalej krocz z nadzieją w sercu”.
W czasie pandemii, w obliczu zagrożenia, te strofy nabrały kolejnego wymiaru. Wykonanie „You’ll never” przez tysiące kibiców w Stambule pozostanie z trwałym miejscem w historii. Ale te wyśpiewywane podczas pierwszego starcia z covidem również przejdą do annałów zdarzeń niezapomnianych.
Ukryty piękny dzień
Drugie miejsce na podium przydało kinu – konkretnie dwóm filmom: „Ukryte życie” i „Cóż za piękny dzień”. Kino nie mogło się popisać w tym roku. Te dwa obrazy zdążyły z premierami tuż przed ogłoszeniem pandemii. Potem kolejne „wpuszczania” na ekran wstrzymywano ze względu na obowiązujące restrykcje. Niewiele też kręcono nowego, bo nawet taka produkcja, jak „12 gniewnych ludzi”, dawne arcydzieło Sidneya Lumeta (z 1957 r.), którego cała akcja rozgrywa się w jedynym pokoju budynku sądowego, byłaby obecnie nie do pomyślenia – mimo całej kameralności – ze względu na objętość ekipy filmowej.
To są dwa różne filmy, zrobione przez dwie różne osobowości twórcze (i z zupełnie innym dorobkiem), ale spojone podobnymi przesłaniami: by być wiernym samemu sobie i nie być osobno przy swoich bliskich.
„Ukryte życie” wyreżyserował Terrence Malick, reżyser z ukończoną filozoficzną edukacją. Nie wszystko, co zrobił, trafi do pozytywnej historii kina z racji niekiedy swojego pogmatwania i napuszoności. Ale ma Malick za sobą również nominacje do Oskara i Złote Palmy na koncie (m.in. za takie obrazy, jak „Cienka czerwona linia”, „Drzewo życia”, czy „Niebiańskie dni”). Opowieść, której bohaterem jest młody austriacki rolnik Franz Jagerstatter i jego rodzina, żyjąca w spokoju w wiosce, otoczonej górami, jakby w odciętej od świata arkadii (gdyby nie trud uprawy ziemi i starania, by coś na niej urosło), jawi się jako prosta i czytelna. W tę sielskość wkradają się wieści o nadchodzącej wojnie i konieczność „udania się na służbę” fuhrerowi. Przekonania religijne i wewnętrzny sprzeciw nie pozwalają jednak Franzowi złożyć przysięgi na wierność. Wątek trochę podobny jak w niedawnym – z 2016 r. – filmie Mela Gibsona „Przełęcz ocalonych”, lecz u Malicka bohater za trwanie przy swoich zasadach płaci najwyższą cenę – zostaje ścięty na gilotynie przez hitlerowców. Nie pomogły przekonywania przez najbliższych ani argumenty innych „autorytetów”. Odsunęli się nawet ci, którzy dotąd poważali młodego rolnika za jego rzetelność i uczciwość. Spokojni i ułożeni sąsiedzi bowiem w jakimś amoku uznali, że na tę wojnę trzeba iść. Walczyć i zabijać. Służyć jakieś mrocznej idei, która nie była im bliska, ani nie zrodziła się w ich umysłach i oddać się jej bez cienia refleksji. Mimo że to nie jest ich wojna, nie jest wojna „w ich sprawie”, ani nie mają z niej żadnych „korzyści”. Co się stało z tym krajem? – w pewnym momencie pada retoryczne pytanie.
Historia jest prawdziwa – Jagerstatter w 2007 r. został przez papieża Benedykta XVI ogłoszony błogosławionym Kościoła Katolickiego. Malick dobrze ją opowiedział – narracja snuje się niespiesznie, ale zbliżający się dramat konsekwentnie dojrzewa. Do tego mnóstwo dobrych zdjęć, porządnie zmontowanych. Ten obraz się obroni przez lata.
Podobnie rzecz ma się z „Cóż za piękny dzień”. Jego autorka Marielle Heller w przeciwieństwie do Malicka robi dopiero pierwsze poważne kroki w filmie. Ale w doborowym towarzystwie, bo udało się jej do swojego projektu pozyskać Toma Hanksa. I ten niezapomniany Forrest Gump, wcielony tutaj w postać dobrodusznego popularnego gospodarza programu telewizyjnego dla dzieci, trzyma mocno poziom. Też jest to rzecz o poszukiwaniu samego siebie i umiejętnym budowaniu relacji z bliskimi. Uznany dziennikarza z tzw. dorobkiem, choć jeszcze przed szczytem kariery, otrzymuje „misję” przygotowania tekstu o popularnej osobowości telewizyjnej. Bohater grany przez Hanksa (również postać autentyczna) to ktoś więcej niż zwykły „zabawiacz” telewizyjny. Dla widzów z mniejszym stażem może to być świetna lekcja poglądowa, jak to kiedyś w telewizji („w szerokim świecie”) udawało się robić mądre programy (bo takie było złożenie), także dla dzieci, a nie tylko lansować wypraną z wszelkiej myśli papkę.
Całość to przyzwoita opowieść o szukaniu siebie i przy odrobinie szczęścia i dobrej woli – wzajemnym odnalezieniu. „Cóż za piękny dzień” również po latach się obroni. Choć ktoś powie, że to nic charakterystyczne w 2020 r. – motyw wzajemnego poszukiwania wydaje się stały. Może ten rok pandemii, dzięki zaordynowanemu spowolnieniu, miał inną atmosferę w odnajdowaniu się. Przynajmniej w początkowej fazie – przed falą zniecierpliwienia i rozgoryczenia.
Polski strumień Met
Trzecie miejsce na podium warto oddać inicjatywie. I nie wymaga ona obfitej rekomendacji. Po prostu była „cenna”. Szef Metropolitan Opera Peter Gelb podjął decyzję, która ekonomicznie chyba mu się niezbyt bilansowała. Otóż prawie że od początku pandemii udostępniono „szeroki strumień” najlepszych nagrań operowych. Dotychczas Met udostępniała swoje spektakle jako projekcje w wybranych kinach na całym świecie. W tym roku – być może gwoli zniwelowania skutków izolacji pandemicznej – oddała swoje zasoby za darmo internautom. Nieprawdopodobna dawka. Przez prawie cztery miesiące. Codziennie jeden spektakl z operowej klasyki, choć nie brakowało też współczesnych dokonań. Właściwe prezentacja całego ostatniego dziesięciolecia w Met plus szereg ważnych przedstawień z lat dawnych, często z gwiazdami, które już odeszły.
Co istotnego dla polskiego statusu wynika z tego sporego przeglądu? Otóż, nawet dla niemiłośników oper ważnym okazało się vel objawiło się, iż w minionym dziesięcioleciu „mocno się trzymaliśmy” w Met. W rolach głównych lub pierwszoplanowym śpiewaniu. Mariusz Kwiecień, baryton, (który niedawno chyba ostatecznie zakończył karierę z powodów zdrowotnych) do podziwiania był m.in. w „Eugeniuszu Onieginie” czy w „Don Pasquale” (w parze z Anną Netrebko). Piotr Beczała, tenor, wywarł wrażenie i zarazem umocnił swoją pozycję (wystąpił m.in. w „galowym projekcie”, zorganizowany na deser przez Gelba, w którym gwiazdy Met śpiewały po jednej arii lub pieśni ze swoich domów, rozsianych po całym świecie) w takich produkcjach, jak „Rigoletto” czy „Łucja z Lammermooru”, zaś wrocławianka Aleksandra Kurzak wystąpiła w „Carmen” (przedstawienie również insertujące z tego powodu, iż śpiewała tam razem ze swoim mężem Robertem Alagną).
Oczywiście, owo umowne podium to bardzo subiektywne wskazanie palcem zjawisk, którego być może potomność sobie przypomni jako wyróżnik „pierwszego roku z czasów zarazy”. Nagroda „fair play” należy się całej kulturze, choćby za to, że „sponiewierana” nie odpłaca tym samym i postanowiła przetrwać w formule „bliskiej ciału koszuli”.
Roman St. Zieliński – urodzony trzynastego, co znamionowało, zgodnie z przyjętymi przesądami, że pisane jest mu być dziennikarzem; długie lata w mediach: prasowych, telewizyjnych i radiowych, a także w branży wydawniczej; z tych lat korzysta i nabytymi przemyśleniami próbuje się konsekwentnie dzielić; korzeniami osadzony w Wielkopolsce, z sympatiami rozłożonymi na literaturę, film, muzykę klasyczną i tradycyjny rock oraz pobliskie rewiry; z pozytywnym patrzeniem na wędrowanie i ciągłe doświadczenie zdziwień i zadziwień.
Przeczytaj: Gambit królowej – serial, który Cię zachwyci
Przeczytaj: Odczepcie się od średniowiecza
Przeczytaj: Zostawić w materii ślad – czy znasz te rzeźby?