25 lat. Tyle czasu dzieli pierwszą część Kosmicznego meczu od najnowszej wersji tego kultowego klasyka. Kosmiczny mecz: Nowa era pozostawia niedosyt tam, gdzie pierwowzór poradził sobie doskonale. To ćwierćwiecze idealnie pokazuje także diametralną zmianę, jaka zaszła nie tylko w naszym stylu życia, podejściu do ikon i idoli, a także – w samej animacji. Zapraszam Was w krótką podróż do świata Looney Tunes.
Zwariowane melodie i Kosmiczny mecz (1996)
To ukochana bajka mojego dzieciństwa. Podejrzewam, że moi rówieśnicy – millenialsi urodzeni w latach 90. również się pod tym podpiszą. Wspaniałe zestawienie animków z Looney Tunes, czyli kultowego królika Bugsa, kaczora Daffy’ego, kota Sylwestra, świnki Porky i spółki z legendarną ikoną koszykówki, czyli Michaelem Jordanem to majstersztyk, o jakim wcześniej świat nie słyszał. Pamiętam jak dziś, jak jako kilkuletnie dziecko czekałam z niecierpliwością na odkodowanie kanału Canal+, na którym codziennie o 19 mogliśmy oglądać Diabelski młyn. O tej godzinie podwórka były puste. W skład programu wchodziły m.in. Zwariowane melodie i dziś ciężko uwierzyć, że ta seria krótkich filmów animowanych cieszy widzów od 1929 roku, czyli już niemalże 100 lat. W 1996 roku premierę miał pełnometrażowy film, na który fani Zwariowanych melodii czekali od dawna. Jego akcja – w przeważającej większości rozgrywająca się w świecie rozbrykanych animków, pełna gagów i szaleństw była strzałem w dziesiątkę, lecz nie byłoby w niej nic nowatorskiego, gdyby nie fakt, że animowana fabuła dziejąca się w uniwersum Looney Tunes przeplata się z formułą live-action, czyli światem realnym zwykłych, zupełnie nieanimowanych ludzi. Tam poznajemy inspirowaną faktami historię Michaela Jordana – najsłynniejszego koszykarza świata, gracza Chicago Bulls i absolutnej ikony popkultury.
Michael Jordan – ikona lat 90.
Znali go wszyscy – zarówno ci, którzy z zapartym tchem śledzili ligę NBA, jak i ci, którzy z koszykówką nie mieli nic wspólnego. Obok Naomi Campbell, Michaela Jacksona, Cindy Crawford i Macaulay’a Culkina był symbolem lat 90. O jego wpływie na kolejne generacje koszykarzy można by rozprawiać godzinami. Wystarczy spojrzeć na współczesnych przedstawicieli NBA. Nic więc dziwnego, że rolę w kultowej produkcji zaproponowano właśnie jemu. Jordan, choć był ikoną, nie miał jednak zbyt dobrej reputacji w branży oraz w mediach. Sporo mówiło się o jego egoizmie oraz niezdrowym podejściu do wygrywania, co wiązało się również z faktem, jak ostry był dla swoich przeciwników na boisku. Produkcja miała być próbą ocieplenia jego wizerunku, co zresztą twórcom się udało.
W Kosmicznym meczu wciąż gra pierwsze skrzypce, jednak możemy poznać także jego przyjemniejsze oblicze. Jest spokojny, umie żartować, prowadzi sielankowe rodzinne życie wraz z żoną i trójką dzieci w najzwyklejszym amerykańskim domu na przedmieściach. Ma też kilku pociesznych znajomych, z którymi gra w golfa – Stana Podolaka, który nie odstępuje go na krok (notabene postać ta wpisuje się idealnie w konwencję filmu), a także aktora Bill Murray’a i legendarnego koszykarza Larry’ego Birda, którzy grają… samych siebie. Mają też swoje zasługi w tytułowej rozgrywce. My poznajemy zaś Jordana w momencie, kiedy jest trochę zagubiony zawodowo – nie gra już w koszykówkę, a w baseball, w którym, mówiąc delikatnie, nie idzie mu najlepiej. Co z resztą jest faktem z jego biografii. Wracając na chwilę do świata koszykówki, daje się poznać jako gracz, któremu zależy na dobru innych zawodników, ale o tym zaraz.
Charyzmatyczne czarne charaktery
Na tym opiera się właśnie fabuła: Michael zostaje porwany przez bohaterów kreskówek Looney Tunes z Królikiem Bugsem na czele, by pomóc im wygrać ważny mecz koszykówki. Jeśli nie wygrają – wszyscy zostaną zniewoleni przez kosmitów, by zabawiać gości w parku rozrywki na planecie zwanej żartobliwie Górą Kretynów. I tu dochodzimy do sedna: przedstawienia szwarccharakterów. Absolutny majstersztyk. Monstars, czyli mali, zabawni i niezdarni kosmici, wysłani do świata Looney Tunes, by ich uprowadzić, początkowo stanowili doskonały materiał do żartów dla Bugsa i jego ekipy – nikt nie traktował ich poważnie. Kradzież talentów gwiazd NBA nie tylko uczyniło z nich przerażające potwory, a także godnych przeciwników, a animatorom dała sporo możliwości do wymyślenia ich nowego wyglądu, co z resztą Ci wykorzystali w 100%. Nie należy pomijać też postaci Pana Swackhammera, szefa Monstars, który miał w sobie niewątpliwy urok kreskówkowego czarnego charakteru.
Kosmiczny mecz: Nowa era (2021)
Nowa część robi źle wszystko to, co pierwsza robiła genialnie. Gdyby obydwie produkcje potraktować jako zupełnie niezależne twory, Nowa era jakoś obroniłaby się na tle współczesnych produkcji familijnych. W zestawieniu z oryginałem wypada jednak bardzo blado. Zamiast zwykłego białego domu z ogródkiem – ogromna, nowoczesna posiadłość pełna technologicznych nowinek. To swego rodzaju diagnoza współczesnego stylu życia, gdzie wielka gwiazda = pieniądze i lanserski luksus. W oryginale status idola podkreślony był popularnością koszykarza, nie objawiał się w żaden sposób w zasobności jego portfela. Przez to historia przedstawiona w sequelu traci całe swoje ciepło i klimat. Dodatkowo LeBron James, wybrany na następcę Jordana, mimo że jest popularnym i utytułowanym graczem, nie posiada obecnie statusu ikony. NBA nie cieszy się już taką popularnością jak w latach 90.
Podobnie jak Michael, LeBron nie ma najlepszej opinii w branży, jednakże twórcy filmu zupełnie nie starali się ocieplić jego wizerunku. Zrobili z niego złego ojca, aroganckiego egoistę i absolutnego sztywniaka. Dodatkowo główny wątek fabularny opiera się na relacji Jamesa z jego synem. Fikcyjne dzieci obu koszykarzy pojawiają się w obydwu produkcjach, jednak Kosmiczny mecz ma tę przewagę, że tak naprawdę widzimy je w zaledwie dwóch większych scenach, co stanowi zgrabne i urocze tło dla całej akcji. Jeśli spojrzymy na Nową erę – jest wręcz przeciwnie. Dom James to główna postać w filmie, główny przeciwnik LeBrona na boisku, wciąż nie wnosi jednak nic interesującego do fabuły. To niewątpliwy minus najnowszej produkcji, skoro na tym wątku opiera się cała warstwa emocjonalna filmu.
Oddajcie Looney Tunes i Monstars!
Sporym mankamentem, który wiąże się z poprzednim zarzutem, jest także niewielkie zaangażowanie Looney Tunes w akcję filmu. W pierwszej części to one porwały Jordana, by wygrać mecz – cała sprawczość była w ich rękach, co dało scenarzystom okazję do wymyślenia znacznie bardziej zakręconej opowieści niż w sequelu, ale też dało pole do popisu w kwestii tworzenia zabawnych żartów czy gagów. W Nowej erze animki są tylko tłem i narzędziem w rękach koszykarza. Dodatkowo ich wygląd został bardzo mocno zmieniony, w szczególności króliczki Loli. Ze zmian w projektach bohaterki tłumaczył się nawet sam reżyser produkcji, Malcolm D. Lee, który stwierdził, że nie podobał mu się “bardzo seksualna” wersja wizerunku postaci z Kosmicznego Meczu. A co z Monstars?
Kosmici z Góry Kretynów zostali zastąpieni przez Goon Squad, czyli postaci komputerowe stworzone w oparciu o sylwetki graczy NBA. Niby widzimy tu luźne nawiązanie do oryginału, ale wciąż – to nie to samo. Nie ma w nich nic atrakcyjnego wizualnie – drużyna ma mocno cyfrowy design, który nie pasuje do reszty animacji przedstawionej w filmie, do tego dziwne supermoce, które zupełnie nie mają wytłumaczenia w fabule produkcji. Natomiast główny czarny charakter – Al G. Rhytm (w tej roli Don Cheadle), czyli po prostu komputerowy algorytm, który można, ale nie trzeba traktować jako sprytne nawiązanie do mocno digitalowej współczesności i jako próbę odświeżenia wizerunku poprzedniego szwarccharakteru, czyli Pana Swackhammera, to pomysł na postać, któremu zdecydowanie zabrakło wdzięku i charyzmy kreskówkowego złoczyńcy, co niestety mocno wpływa na odbiór filmu.
Mecz, ale dlaczego kosmiczny?
Do życzenia wiele pozostawia także sama rozgrywka. Tytułowe mecze w obu filmach rozpoczynają się stosunkowo późno i nie trwają wcale bardzo długo. W oryginale mamy jednak wrażenie, że mecz jest głównym wątkiem fabularnym, a wszystko to za sprawą śmieszny gagów i suspensu, jaki udaje się utrzymać twórcom, dzięki długo rosnącej przewadze przeciwników. Mimo szaleństw animków widz ma wrażenie, jakby naprawdę uczestniczył w rozgrywce koszykówki. W sequelu cały mecz strasznie się dłuży z powodu wątków pobocznych, które co rusz zaskakują widza. Poza tym – dlaczego to kosmiczny mecz, skoro nie ma w nim nic kosmicznego? Kosmici zostali przecież z niego bezlitośnie wyeliminowani. Dużo uwagi poświęca się tu widowni, na którą wpada także rodzina Jamesa, kłótniom na ławkach rezerwowych czy chociażby pojedynkowi raperskiemu w wykonaniu m.in. świnki Porky. Zdecydowanie za dużo tutaj kombinacji.
Welcome to the Space Jam!
I ostatni zarzut do sequela, a zarazem w moim poczuciu największy to kiepski soundtrack. Na to uwagę w wywiadzie zwrócił sam reżyser oryginalnego Space Jam, Joe Pytka, zwróciłam także ja, a także strzelam – większość odbiorców odświeżonej wersji tego klasyka. Utwory z nowej ścieżki filmowej są nijakie, zupełnie nie zapadają w pamięć, a kilka dniu po obejrzeniu filmu nie umiałam zanucić ani jednego z nich. Może nie byłoby to tak istotne, gdyby nie fakt, że soundtrack do Kosmicznego Meczu nosi już miano kultowego. Z tytułowym Space Jam grupy Quad City DJs ciężko konkurować. Ta piosenka nie tylko na zawsze zapisała się w historii kina, ale do dzisiaj słuchamy jej z nieskrywaną przyjemnością. Podobnie jak kawałka I believe, I can fly R. Kelly’ego, który niezmiennie kojarzy mi się ze sceną, kiedy triumfujący Michael Jordan schodzi ze statku kosmicznego na boisko do baseballa, machając czapką do swoich fanów oraz rodziny. Uroniłam na tej scenie niejedną łzę – ba! – ronię ją do dziś.
Recenzja: Karolina Magiera – z wykształcenia menedżerka kultury i specjalistka ds. mediów społecznościowych oraz contentu. Obecnie freelancerka tworząca własną markę PR Kultury, a także Wiceprezeska Fundacji Sztukarnia – organizacji kreującej działania kulturalne, edukacyjne i społeczne w krakowskiej przestrzeni miejskiej. Związana z wieloma organizacjami pozarządowymi, instytucjami kultury oraz agencjami marketingowymi w całej Polsce, które wspiera jako szkoleniowiec, marketingowiec oraz copywriter.
Przeczytaj: Squid game – recenzja koreańskiego fenomenu Netflixa
Przeczytaj: Niespodziewanie słaby “Bond” – recenzja filmu “Nie czas umierać”
Przeczytaj:Pedro Almodovar – recenzja filmu “Ludzki głos”
Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<