Tydzień temu oficjalnie zakończył się 21. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Nowe Horyzonty – święto różnorodnego kina artystycznego i bezkompromisowego. Przez ponad dwa tygodnie mogliśmy obejrzeć na wrocławskich oraz domowych ekranach głośne tytuły z Berlinale czy Cannes, wizualne eksperymenty, które w codziennych okolicznościach pozostają zwykle niezauważone, a także kilka oczekiwanych polskich premier.
Po roku przerwy od stacjonarnego wydania festiwalu nadeszła pora na wymarzony przyjazd do Wrocławia tłumów fanów kina nazywanego czule nowohoryzontowym. Retrospektywy twórców, których filmów nie znajdziemy łatwo w serwisach vod, czarno-białe filipińskie slow cinema, bezkompromisowe osobliwości z Nocnego Szaleństwa – to one definiują charakter tej wyjątkowej imprezy. 21. edycja wróciła do swojej tradycyjnej formy, ale pozostała równocześnie przy znanej z zeszłego roku – internetowej.
Od 12 do 22 sierpnia mogliśmy oglądać filmy we Wrocławiu (w Kinie Nowe Horyzonty, Dolnośląskim Centrum Filmowym i Teatrze Muzycznym Capitol), a w tym samym terminie i jeszcze tydzień dłużej część festiwalowych dobroci była dostępna online. Jak zapowiedział dyrektor festiwalu Marcin Pieńkowski – forma hybrydowa ma zostać zachowana w kolejnych latach i ten pomysł naprawdę mi się podoba, ponieważ daje dużo wolności zarówno tym, którzy na Nowe Horyzonty przyjeżdżają także dla towarzystwa i niepodrabianej atmosfery oraz tym, którzy albo nie lubią tłumów, albo różne okoliczności nie pozwalają im uczestniczyć w formie stacjonarnej.
O tegorocznej selekcji Konkursu Nowe Horyzonty nie usłyszałam pochlebnych słów praktycznie od nikogo. Sama sprawdziłam z niej zaledwie trzy filmy i jedynie irańska „Ziemia jałowa” była dla mnie satysfakcjonująca. Średnio zadowalająco wypadły także polskie premiery – jedynie „Hiacynt” Piotra Domalewskiego wydaje mi się z tego zestawu wart uwagi, a jak napisałam w recenzji – mam do niego wciąż wiele uwag. Podkreślam jednak, że nie widziałam w czasie Nowych Horyzontów „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje”, o którym zdarzyło mi się przeczytać kilka hurraoptymistycznych opinii. Wiele godzin przesiedziałam na retrospektywach Chantal Akerman i Apichatponga Weerasethakula.
„Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela” na wielkim ekranie to przeżycie, które w mojej pamięci pozostanie prawdopodobnie na zawsze. Tym bardziej, że sam film to bezprecedensowe arcydzieło. Niesamowicie cieszę się też z seansu znakomitych „Ptaszków, sierot i głupców” Juraja Jakubisko. Dzieło było pokazywane w ramach rozdania nagród XXIV edycji Konkursu o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych. Klasyka Czechosłowackiej Nowej Fali to wybór zeszłorocznego zwycięzcy Marcina Stachowicza.
O znakomitych starociach mogłabym pisać godzinami. Co jednak z premierowymi pokazami, wciąż będącymi domeną festiwalu? Tu również nie można narzekać na jakość, ponieważ genialnych dzieł sygnowanych zarówno mniej, jak i bardziej znanymi nazwiskami było naprawdę wiele.
Stworzenie listy 10 najbardziej zapadających w pamięć nie stanowiło dla mnie łatwego zadania, ale po wielu godzinach wreszcie się udało, czego wynikiem są poniższe propozycje.
„Vortex” (Gaspar Noé)
Zestawienie otwiera film, którego nigdy w życiu nie chcę powtarzać. „Vortex” to w pełni przemyślane arcydzieło zrodzone z lęku przed śmiercią, skończonością i pożegnaniami. Obserwujemy tu ostatnie dni starszej pary: chorującej na Alzheimera żony (genialna Françoise Lebrun) i męża (w tej roli mistrz giallo Dario Argento), który ucieka od przyznania, jak tragiczny jest stan zdrowia kobiety, zajmując się usilnym pisaniem książki o kinie i snach. Podobnie jak w swojej średniometrażowej „Lux Æternie” (również pokazywanej na festiwalu) Noé stosuje do ukazania tej opowieści split screen, dzieląc ekran na pół już w pierwszych minutach filmu. Choć są momenty, w których zabieg ten może się wydawać zbyteczny lub niewykorzystany w pełni, to początek i koniec historii wypada dzięki niemu jeszcze efektowniej. „Vortex” to dzieło autentycznych emocji, z którego musiałam w połowie wyjść na chwilę i wypłakać się przed salą, żeby nie przeszkadzać innym widzom swoim szlochem. Gaspar Noé wreszcie stworzył kino, jakie bez chwili zawahania mogę nazwać wielkim.
https://www.youtube.com/watch?v=ahTWUQ2R5Q8
„Gorączka” (Kiriłł Sieriebriennikow)
Tytuł najnowszego filmu Kiriłła Sieriebriennikowa („Dzień w Jurewie”, „Lato”) idealnie oddaje nie tylko główny wątek fabularny produkcji, ale i jej deliryczny, szalony charakter. Od pierwszych scen reżyser prezentuje nam przaśny, choć tajemniczy krajobraz Rosji, w której mieszkańcy usilnie szukają dla siebie miejsca w świecie brudu i moralnej degrengolady. Przez ponad dwie godziny razem z rodziną Pietrowów spazmatycznie przeskakujemy po miejskich lokalizacjach i snujemy się w poszukiwaniu odpowiedzi na wydawać by się mogło esencjonalne pytanie: jak tu żyć? Rozpoczynamy od podróży autobusem ojca familii, w czasie której ten dostaje napadu kaszlu. Chwilę później jesteśmy świadkami ulicznej egzekucji, samobójstwa w artystycznej spelunie i literackiego spotkania w bibliotece. Ostatecznie w każdym członku rodziny choroba budzi uśpione demony, wspomnienia lub marzenia. Sieriebriennikow swoją oniryczną opowieść prowadzi w kilku planach czasowych, rozróżniając je paletami kolorystycznymi, które dodają „Gorączce” dodatkowego grama szaleństwa.
„Titane” (Julia Ducournau)
Żaden film nie podzielił festiwalowej publiczności tak jak tegoroczny zwycięzca canneńskiej Złotej Palmy, czyli „Titane”. Julia Ducournau, która kilka lat temu zaskoczyła już świat kina swoim bezkompromisowym „Mięsem”, i tym razem postanowiła zaserwować widzom prawdziwą jazdę bez trzymanki. O fabule zbyt wiele pisać tu nie wolno – odkrywanie kolejnych kart i zgłębianie interpretacyjnych korytarzy to jedna z najciekawszych rozrywek w czasie oglądania „Titane”. Ducournau bezpardonowo używa tropów kina klasy Z do stworzenia emocjonującej historii o tożsamości, rodzicielstwie i relacji z płcią. Jej film to jedna z najbardziej szalonych perełek festiwalu.
„Niefortunny numerek lub szalone porno” (Radu Jude)
Niewielu twórców umie z taką klasą ubrać wujaszkowy humor w szaty satyry społecznej tak, aby było to smaczne i nie straciło równocześnie przaśnego charakteru tego elementu bądź co bądź kultury. „Niefortunny numerek lub szalone porno” skradł serca jurorów tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie, którzy postanowili nagrodzić go Złotym Niedźwiedziem. To historia nauczycielki historii w renomowanym liceum w Bukareszcie, której sekstaśma z jednej z urozmaiconych nocy z mężem wycieka do sieci. Nie stanowi to tyle problemu dla samych zainteresowanych, co dla społeczności szkolnej – rodziców, wojskowych, a nawet duchownych. Film Radu Judego podzielony jest na trzy części: w pierwszej obserwujemy główną bohaterkę przechadzającą się po ulicach miasta, którego krajobraz łączy w sobie tandetę kapitalistycznych „zdobyczy” w postaci zabawek, kolorowych reklam i banerów z lokalnym brudem, codziennością wiecznie remontowanych ulic i tradycją. Drugi to innowacyjny i niesamowicie zabawny słowniczek pojęć. Jego audiowizualną formą reżyser dalej kreśli nam świat, w jakim żyją bohaterowie. Świat, którego pełną okazałość poznamy dopiero w finale – w czasie spotkania nauczycielki z przedstawicielami szkolnej społeczności w środku pandemii koronawirusa. „Niefortunny numerek lub szalone porno” ogląda się naprawdę lekko, dzięki szczeremu humorowi i komentarzowi społecznemu wprowadzonemu tu bez niepotrzebnego patetyzmu.
Data polskiej premiery: 24 września 2021 r.
„Przed świtem” (Taiki Sakpisit)
Film Taiki Sakpisita to kameralna opowieść mocno zakorzeniona w narodowym kinie transgresji. W „Przed świtem” przeszłość spotyka teraźniejszość, a jawa miesza się ze snem. Na tle społeczno-politycznych przemian w Tajlandii obserwujemy historię jednostek, które próbują wiązać koniec z końcem w czasach ciągłej niepewności. Konstrukcyjnie jest to więc typowa opowieść o zwykłych, małych ludziach w świecie wielkich transformacji. Sakpisit tworzy dzieło zachwycające swoim onirycznym klimatem, przemyślaną formą i hipnotyzującymi kadrami, gdzie właściwie każdy nadaje się do oprawienia i podziwiania.
„Dziewczyna i pająk” (Ramon Zürcher, Silvan Zürcher)
Bracia Zürcher stworzyli mały wielki film o niekończących się pożegnaniach, metaforycznej sile przestrzeni i skrywanych głęboko pod skórą lękach. W „Dziewczynie i pająku” obserwujemy przeprowadzkę młodej dziewczyny – Lisy. Historię poznajemy jednak z perspektywy pozostawionej przez nią współlokatorki Mary. Relacje bohaterów są w tym dziele pełne niedopowiedzeń, a pyły z tych wydawałoby się zakończonych życiowych cząstek – związków, przyjaźni i innych – osadzają się na meblach i przenoszonych z miejsca na miejsce rzeczach, stanowiących tu dość wyrazisty zestaw symboli. Opowieść Mary pełna jest elementów oddziałujących na zmysły. Jej reminiscencyjne ciągi aktywują drobne gesty, zapachy i brzmienia. Niezwykle wyraziście wybrzmiewają w filmie Zürcherów ciągle powtarzane motywy muzyczne – „Voyage, voyage” Desireless i „Gramophone” Eugen Doga. „Dziewczyna i pająk” to dzieło świadomie budujące swój świat przedstawiony na niepewnościach i niedopowiedzeniach. Świat, w którym mimo wątpliwego komfortu sytuacji życiowej bohaterów chce się pozostać.
„Córka rybaka” (Uldus Bakhtiozina)
„Córka rybaka” to spełnienie moich najskrytszych marzeń związanych z sekcją Front Wizualny. Bakhotiozina korzysta w swoim filmie z rosyjskiej ikonografii, dyskotekowych przebojów i tradycyjnych legend, zachowując przy tym szczerą i niezwykle wdzięczną bezpardonowość. Audiowizualna i humorystyczna finezja wprowadza do „Córki rybaka” swego rodzaju lekkość, dzięki której opowieść o wielu obliczach wyjątkowości od początku do końca utrzymuje rozrywkowy charakter pełen nieodżałowanego szaleństwa. Starsza pani rozdająca magiczną herbatę? Grupa młodych mężczyzn tańcząca w strojach kozłów do „Nezabudki”? A może gra w szachy z łabędziami na głowie? To wszystko i jeszcze więcej znajdziecie w filmie Bakhotziny.
„W drogę!” (Panah Panahi)
Choć zazwyczaj unikam opowiadania o reżyserskim kunszcie dzieci w kontekście ich rodziców, to o Panahu Panahim trudno mówić bez wspomnienia o jego ojcu Dżafarze Panahim, kluczowej postaci Nowej fali kina irańskiego. Twórca „Taxi – Teheran” od kilku lat przebywa w areszcie domowym, na który skazano go właśnie z powodu filmowej twórczości sprzeciwiającej się krajowemu reżimowi. „W drogę!” koresponduje z trudną sytuacją mieszkańców Iranu w sposób nieoczywisty. Obserwujemy ekscentryczną rodzinę podróżującą w bliżej nieokreślonym celu – nietrudno zauważyć, że ma on jednak związek z życiem w opresyjnym państwie. Matka śpiewa nostalgiczne piosenki, ojciec z nogą unieruchomioną w gipsie, nazbyt energiczny, młodszy syn niby działa wszystkim na nerwy, a w rzeczywistości rozładowuje atmosferę, a starszy nie do końca umie sobie znaleźć miejsce w tej dziwnej sytuacji, której jak się szybko okazuje – jest powodem. Humor i życiowe dramaty bohaterów stykają się tu na każdym kroku, dzięki czemu „W drogę!” to zaangażowane społecznie, naturalne kino familijne, trafiające do widzów swoją szczerością.
„Dzienniki ewoinpreis” (Miguel Gomes, Maureen Fazendeiro)
Bohaterów „Dzienników ewoinpreis” poznajemy, kiedy chcą urządzić imprezę. W kolejnych minutach odkrywamy, że tak naprawdę oglądamy plan eksperymentalnego filmu kręconego w czasie pandemii koronawirusa. Film Miguela Gomesa i Maureen Fazendeiro to „Symbiopsychotaxiplasm: Ujęcie pierwsze” na dwudziesty pierwszy wiek. Wyjątkową klamrę stanowi tu kameralna, owiana nostalgią scena tańca do „The Night” Frankiego Vallie & The Four Seasons, znakomicie uwydatniająca to, co w „Dziennikach ewoinpreis” najpiękniejsze. Gomes i Fazendeiro stawiają swoich troje głównych bohaterów w sytuacji, w której prawidłowo nie działa ani pogrążony w pandemii świat, ani ich mikrokosmos w postaci produkcji filmowej. W niepewnej rzeczywistości, gdzie zmartwieniem jest zarówno możliwość zakażenia, jak i brak mleka na śniadanie, pozostaje jednak tylko się bawić, tańczyć, pić szampana i nie zapominać, o co tak naprawdę w życiu chodzi. Z energią kina mumblecore i humorem mockumentów „Dzienniki ewoinpreis” stanowią jeden z najciekawszych filmów festiwalu.
„Kobieta, która uciekła” (Hong Sang-Soo)
W tym roku mogliśmy obejrzeć na festiwalu aż dwa filmy Honga Sang-soo. „Kobieta, która uciekła”, premierowo prezentowana na zeszłorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie, w tym zestawieniu zdecydowanie wygrała. Kiedy najnowsza produkcja reżysera zawiodła wielu widzów – w tym mnie – swoją przezroczystością, poprzedni film okazał się lekiem na złamane serca. „Kobieta, która uciekła” to kameralny komediodramat opowiadający historię Gamshee (w tej roli rewelacyjna Min-hee Kim) odwiedzającej swoje znajome, w czasie gdy jej mąż jest w delegacji. W dialogach perfekcyjnie uchwycone zostały wszelkie niezręczności niespodziewanych rozmów, przemilczanych kwestii. Sang-soo potrafi z chirurgiczną precyzją, ale i charakterystyczną dla siebie naturalnością uderzyć w struny zarówno dramatyczne, jak i komediowe. Po tym filmie nigdy nie zapomnicie też nakarmić kotów…
Jak Nowe Horyzonty widzą kino od nowa?
Kino od nowa – tak brzmiało hasło 21. edycji festiwalu. Trzeba przyznać, że organizatorom w tej pandemicznej rzeczywistości, do której niby już przyzwyczajeni jesteśmy, ale z drugiej strony nieustannie ją zaklinamy, udało się przywrócić coś, czego wielu z nas, nawet tym znającym imprezę tylko z opowieści, brakowało. Kolejne dni spędzone w kinie sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać, gdzie jest miejsce koronawirusa w tym medium. Choć zarówno wiele tradycji kinowych, jak i festiwalowych nie miało możliwości komfortowej kontynuacji w obecnych warunkach, to ostatecznie okazało się, że kiedy stworzymy grupie ludzi zafascynowanych tym samym tematem warunki do bezpiecznego spotkania, celebracji kina i wspólnego przeżywania go, nawet bez Arsenału i innych nowohoryzontowych udogodnień można tchnąć w kulturalną społeczność trochę życia.
I za to Stowarzyszeniu Nowe Horyzonty bardzo dziękuję.
Julia Palmowska – żyje kinem, muzyką i literaturą – w wolnych chwilach pisze o nich w sieci jako Palma kulturalna i mówi w podcaście Inna Kultura. Wielbicielka filozofii, nauk społecznych i każdej Nowej Fali, z którą się zapoznała.
Przeczytaj: Zwierzęce Nowe Horyzonty – relacja Marty Chrzczanowicz
Przeczytaj: “Diabeł nie zna granic”, czyli o misterium, którego więcej nie zobaczy nikt
Przeczytaj: Filmy japońskie – kino bogate w historię
Przeczytaj: Barokowe enfant terrible filmowego postmodernizmu – recenzja „Annette”
Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<