Array
(
    [0] => https://proanima.pl/wp-content/uploads/2021/08/zdjecie2_Easy-Resize.com1_.jpg
    [1] => 640
    [2] => 320
    [3] => 
)
        

„Hiacynt” Piotra Domalewskiego to jeden z najbardziej oczekiwanych polskich filmów tego roku. Deszcz nagród, jakie przez ostatnie lata spłynęły na skrypt Marcina Ciastonia, pozwalał wierzyć, że nie dość, że dostaniemy kawał dobrego kina gatunkowego z wątkiem historycznym ignorowanej na kartach podręczników mniejszości seksualnej, to jeszcze wreszcie otrzymamy porządny gejowski romans w polskiej rzeczywistości. Można było żywić również wielkie nadzieje na powiew świeżości w twórczości Domalewskiego, którego talent reżyserski mogliśmy dotąd oceniać tylko na podstawie quasi-autobiograficznych filmów o emigracji zarobkowej.

Głównym bohaterem „Hiacynta” jest Robert (rewelacyjny Tomasz Ziętek), młody milicjant wierny ideałom, według których jego rola to stać na straży prawa, porządku, ale przede wszystkim sprawiedliwości. Mężczyzna zarówno w pracy, jak i w domu podlega swojemu apodyktycznemu ojcu, wysoko postawionemu urzędnikowi (w jego rolę wciela się znakomity Marek Kalita). Robert przygotowuje się właśnie do ślubu z graną przez Adriannę Chlebicką Halinką, również pracującą w tej państwowej instytucji, jednak głowę zaprząta mu w tym momencie zupełnie inna rzecz. Zostaje on wezwany ze swoim milicyjnym partnerem (świetny i wręcz nie do poznania Tomasz Schuchardt) na miejsce zbrodni prominenta, w którym obok ciała denata znajdują kasetę z gejowską pornografią i enigmatyczne zdjęcia. Kiedy mężczyzna wpada na trop wskazujący, że sprawa nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać, spotyka się ze sprzeciwem przełożonych, którzy zdążyli już „rozwiązać” problem za zamkniętymi drzwiami. Robert postanawia rozpocząć zatem śledztwo na własną rękę, korzystając z pomocy Arka (fantastyczny Hubert Miłkowski), studenta germanistyki poznanego kilka dni wcześniej w czasie milicyjnego nalotu na pikietę – miejsce spotkań homoseksualistów szukających anonimowego seksu, w tym przypadku szalet. Nie podejrzewa, jak wielki wpływ relacja z intrygującym chłopakiem będzie miała na jego życie zarówno zawodowe, jak i osobiste.

Hiacynt
fot. Bartosz Mrozowski, Netflix / materiały prasowe

Homoerotyczne pragnienia w PRL-u i akcja „Hiacynt”

Fabuła „Hiacynta” opiera się na dobrze znanych gatunkowych tropach i jest tak, jak zapowiadano, hybrydą kryminału neo-noir z melodramatem o zakazanej miłości, rodzącej się wbrew opresyjnemu aparatowi państwowemu. Na obu poziomach film napotyka równie wiele problemów co osiąga sukcesów. Sam koncept, w którym sprawa seryjnego mordercy gejów zwraca uwagę młodego funkcjonariusza-idealisty dopiero, kiedy widzi nieprawidłowości w śledztwie dotyczącym zabicia jednego z beneficjentów systemu, znakomicie koresponduje z klaustrofobiczną i owianą tajemnicą atmosferą produkcji, gdzie każdy ruch bohaterów obserwowany jest przez wielkich braci – urzędników wysokiego szczebla tuszujących każdy swój nieprawidłowy krok. Pierwsze sceny zapowiadają intrygę ciekawą i meandryczną, napięcie jest w nich budowane stopniowo i starannie.

W kolejnych etapach „Hiacynt” gubi swoje początkowo idealne tempo i nie wie za bardzo, jak połączyć sens rozwiązania przedstawionych wydarzeń z tytułową działalnością komunistycznego aparatu państwowego, nie gmatwając równocześnie intrygi aż nadto. Przeprowadzona w latach 1985-1987 akcja „Hiacynt” wciąż wspominana jest zbyt rzadko, aby traktować ją tak po macoszemu w filmie, który nosi po niej nawet nazwę. W tamtym czasie Milicja Obywatelska zgromadziła co najmniej 11 000 tzw. „różowych teczek” – materiałów o polskich homoseksualistach. Po pokazanym na początku filmu nalocie na szalet obserwujemy właśnie sceny przesłuchania przez brutalną postać Schuchardta złapanych tam mężczyzn granych m.in. przez Piotra Trojana i świetnego Tomasza Włosoka. Sprawdzają się one znakomicie jako połączenie opowieści o systemowej przemocy z portretem zastraszonej społeczności i bardzo dosadnie odzwierciedlają opisy tych upokarzających sytuacji przez osoby, które je przeżyły. Szkoda, że to jedna z niewielu takich sytuacji, gdyż „Hiacynt” jest w swojej niezaprzeczalnej postępowości (w końcu to dopiero pierwszy polski film w tak dużym stopniu poświęcony społeczności LGBT) tak zachowawczy, że paradoksalnie najmniej miejsca daje postaciom i wydarzeniom dla swojego krajobrazu społeczno-kulturowego kluczowym.

Hiacynt
fot. Bartosz Mrozowski, Netflix / materiały prasowe

Wstęp do świata queerowych ejtisów Domalewski oferuje nam tak naprawdę jedynie w dwóch scenach. Pierwszą jest wspomniana wyżej scena nalotu na szalet. Druga to impreza u Arka, na którą zostaje zaproszony Robert. To tam mamy okazję przyjrzeć się bliżej środowisku młodych polskich gejów i światu, w który główny bohater musi wsiąknąć po pierwsze, aby rozwiązać swoją sprawę, a po drugie, co dla niego zaskakujące i trudne – poznać siebie samego. Te sceny to prawdziwe audiowizualne perły, niewstydzące się pochylić nad życiem i zwyczajami mniejszości seksualnej przedstawionej na ekranie. Trudno jednak w późniejszej części filmu uwierzyć w tak wielkie przywiązanie Roberta do tamtych chwil, do czego stara się nas przekonać „Hiacynt”.

Warto poświęcić w tym miejscu chwilę uwagi scenografii Jagny Janickiej, która odtwarza Warszawę epoki w sposób niezwykle naturalny, tworząc miasto klimatyczne, owiane tajemnicą oraz równocześnie odpychające i brudne. Zamglony krajobraz przepięknie prezentuje jak zwykle bezbłędny operator Piotr Sobociński jr., używając przy tym kolorystyki przywołującej na myśl np. „Krótki film o zabijaniu” Kieślowskiego. Jednak ścieżka dźwiękowa „Hiacynta” kompletnie nie wykorzystuje potencjału, jaki miał w sobie kryminalno-romantyczny portret gejów w Polsce lat 80. Z przebojów znalazło się miejsce jedynie dla nostalgicznego „Jak minął dzień” Krzysztofa Krawczyka i ziejącego młodzieńczym pragnieniem wolności i bliskości „Chcę ci powiedzieć coś” Maanamu. Brak tu ikonicznych dla społeczności dyskotekowych hitów i ich bezpardonowej przaśności, a kiedy już się one pojawiają, to w wypranych z epokowej wrażliwości wersjach fortepianowych (tak się dzieje z „Co mi, Panie, dasz?” i „Daj mi tę noc”). Przy całej ignorancji wobec queerowej kultury „Hiacyntowi” udaje się ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu uniknąć stereotypowych przedstawień homoseksualnych bohaterów – jedynych, jakie się jak dotąd pojawiły w polskim kinie. Tylko postać Sebastiana Stankiewicza lekko ociera się o przebrzmiałe schematy, ale równocześnie aktor potrafi tchnąć w tę rolę tyle energii i naturalności, że i tak z sukcesem wychodzi poza ramy wyznaczone przez zbiór określonych manier.

Hiacynt
fot. Bartosz Mrozowski, Netflix / materiały prasowe

Szarość, seks i szampan

Najlepszym elementem „Hiacynta” jest bez wątpienia relacja między Robertem a Arkiem. Wprost genialni w swoich rolach Tomasz Ziętek i Hubert Miłkowski potrafią bowiem wycisnąć z każdej wspólnej sceny wszystkie soki, nawet jeśli dialogi na papierze rzucają im pod nogi kłody. Homoerotyczne napięcie można kroić nożem już w pierwszych scenach wspólnego picia szampana, dzięki czemu ich relacja jest wiarygodna, choć fabularnie Domalewski przesuwa się po tym wątku zbyt szybko, aby w pełni rozwinąć Arka jako postać i zgłębić psychoseksualne dylematy Roberta. Bohater ten żyje w końcu w wydawać by się mogło szczęśliwym związku ze swoją narzeczoną. Zaglądamy nawet do ich życia łóżkowego, które wygląda na satysfakcjonujące (nawet jeśli chemii między Ziętkiem a Chlebicką ze świecą szukać). Równocześnie nieustannie intryguje go kaseta z męską pornografią, zatrzymany przez niego dowód w sprawie, a z każdym kolejnym spotkaniem z Arkiem z coraz większym trudem dusi w sobie pożądanie. Od samego początku wiadomo, w którą stronę zmierza ta ograna spragnionymi spojrzeniami i dotknięciami relacja. Granice męsko-męskiej erotyki dotąd w polskim kinie nieobecnej „Hiacynt” przesuwa, z jednej strony rozładowując długo tłumione napięcie, a z drugiej – dobitnie pokazując świat paradoksów, w którym zmysłowa scena erotyczna osadzona jest w typowym PRL-owskim mieszkaniu, zatopionym w szarości i marazmie.

Czego nie mogą znieść Polacy, czyli kiedy sala zaczęła klaskać

W czasie światowej premiery „Hiacynta”, która miała miejsce 18 sierpnia w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty, stało się coś, o czym w kolejnych dniach musiał wspomnieć każdy recenzent. Grany przez Huberta Miłkowskiego Arek mówi bowiem w filmie takie zdanie: „Polacy nie mogą znieść, gdy inni Polacy są szczęśliwi”, na co na tym pokazie cała sala zareagowała oklaskami, których nie słyszałam w tej edycji nigdy wcześniej ani nigdy później. Kwestia ta ma przede wszystkim umożliwić widzom połączenie sytuacji społeczności LGBT w latach 80. z dzisiejszą. Jak to często z takimi zdaniami bywa, raz udaje się osiągnąć efekt naturalnego komentarza do rzeczywistości, raz wypadają kwadratowo i truistycznie. Odczytać odwołania „Hiacynta” do współczesności oczywiście bardzo łatwo, ale poza przedziwnym tekstem o pragnieniu wolności nie brzmią one nawet patetycznie i zasługi przypisuje w tym przypadku Miłkowskiemu, wciąż jeszcze studentowi łódzkiej „Filmówki”, którego występ przepełniony jest młodzieńczą szczerością i naiwnością, dzięki czemu nawet największe banały brzmią w jego ustach bezpretensjonalnie.

Hiacynt
fot. Bartosz Mrozowski, Netflix / materiały prasowe

W „Hiacyncie” znajduje się kilka scen napisanych naprawdę bezbłędnie (ze sceną przesłuchania powodującą dyskomfort, skręt jelit i chyba jedyną w całym filmie, w której każdy element można uznać za perfekcyjny, na czele). Niektóre pozostawiają jednak wiele do życzenia i muszą być ratowane przez w większości rewelacyjnych w swoich rolach aktorów. Kilka razy z ust samego reżysera można było już usłyszeć, że mocno zmodyfikował on scenariusz Marcina Ciastonia i po obejrzeniu „Hiacynta” pierwsze, o czym pomyślałam, to jak bardzo chciałabym przeczytać jego pierwotną wersję bez zmian wprowadzonych przez Domalewskiego. Po prostu aż trudno uwierzyć, że z tego obsypanego nagrodami i nad wyraz pozytywnymi komentarzami materiału powstał taki film jak „Hiacynt”, którego scenariusz wydaje się właściwie… największym problemem. Choć opowieść o milicjancie walczącym z systemem i poszukującym w tym czasie siebie ma w sobie dużo serca i szczerości, jest znakomicie zagrana, więc ogląda ją się naprawdę dobrze, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że niewiele brakowało, a byłby to film wybitny.

Przed jesienną premierą na Netflix (data nieznana), „Hiacynt” będzie jeszcze pokazywany w Konkursie Głównym 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w dniach 20-25 września 2021 roku.

(Tytuł tekstu nawiązuje do wczesnej wersji scenariusza „Hiacynta”, z którym Marcin Ciastoń dotarł do finału Script Pro 2016. Tak był również zatytułowany drugi artykuł o homoseksualności opublikowany w polskiej prasie powojennej (w roku 1981) – jego autorką była Barbara Pietkiewicz, publicystka „Polityki”.)

 

Julia Palmowska – żyje kinem, muzyką i literaturą – w wolnych chwilach pisze o nich w sieci jako Palma kulturalna i mówi w podcaście Inna Kultura. Wielbicielka filozofii, nauk społecznych i każdej Nowej Fali, z którą się zapoznała.

Annette

🟧 Przeczytaj: Obiecująca. Młoda. Kobieta. – recenzja filmu
🟧 Przeczytaj: Patchwork jak się patrzy – recenzja filmu “Czarna owca”
🟧 Przeczytaj: Barokowe enfant terrible filmowego postmodernizmu – recenzja „Annette”

👉 Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<

Udostępnij:


2025 © Fundacja ProAnima. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Skip to content