Wojciech Smarzowski sporo kazał czekać swoim fanom na powtórkę z „Wesela”. Czy było warto? Już po wypowiedziach krytyków można zauważyć, że coś tu chyba poszło nie tak. O Smarzowskim tak ostrożnie nigdy się nie mówiło, a tu widać pewne usprawiedliwianie, jakby film sam się nie bronił. I rzeczywiście nie broni się. Ja ani „Wesela”, ani Smarzowskiego usprawiedliwiać nie będę. Bo to ten film jest po prostu zły.
W „Weselu” (2021), tak samo jak w „Weselu” pierwotnym, widz znowu uczestniczy w imprezie weselnej mniej lub bardziej zakochanej pary. Jest wódeczka, jest ksiądz, ojciec biznesman i zahukana matka. Jest para młoda, goście są – ubrani w najlepsze wyjściowe kiecki i garnitury – i oczywiście wodzirej z repertuarem disco-polo także jest. Bo powinien być, jak przystało na wiejskie wesele. W tle oczywiście grają dylematy rodzinne i biznesowe. Pewnym novum w „Weselu” okazuje się brzydka historia, która z brudnymi buciorami pakuje się na imprezę. Historia, która – jak wszyscy wiemy – lubi się powtarzać. Wprowadzona zostaje na salony przez dziadka z demencją, który – całkowicie zdezorientowany – widzi przeszłość i teraźniejszość, jakby tworzyły jedno.
Wesele z chochołami
Z góry uprzedzam, że w tym tekście będę powoływać się na „Wesele” z 2004, które – jakby nie patrzeć – rozpoczęło smarzowszczyznę, za jaką tego reżysera kochamy. Babranie się w brudach, wyśmiewanie przywar i oczywiście sprawne portretowanie człowieka zagubionego, skonfliktowanego, egoistycznego. W nowym „Weselu” Smarzowski skupia się na niektórych elementach składających się na jego styl trochę bardziej, niż na innych. I w ten sposób przyglądamy się ludzkiemu chlewowi, orgii obrzydliwości, z której nie wynika nic więcej niż to, co wiemy sami.
Wróżenie z wnętrzności?
Problemem „Wesela” jest to, że Smarzowski swoich widzów traktuje jak bandę idiotów, nieumiejących poskładać sobie w całość kilku (zaledwie kilku, nie mówiąc o całym zalewie) tropów. Łopatą wbija te analogie do głów, zmieniając się w głoszącego truizmy kaznodzieję. Zamiast przemyślanej fabuły, piętnującej wady naszego narodu i tak, brak umiejętności przyznania się do zła popełnionego przez Polaków w czasie wojny, reżyser bawi się w stereotypowe obrazki, łatwe klisze, które nastawione są tylko na to, by szokować. Mnie jednak nie szokuje dziewczynka, która mówi o tym, że Żydzi przerabiają dzieci na macę.
Nie szokuje mnie kobieta mówiąca „nie będę siedzieć koło Murzyna”. Nie szokuje mnie bezczelność księży, swastyki wytatuowane na plecach, pogarda dla Ukraińców i Azjatów, których zatrudnia się do czarnej roboty, nienawiść do Niemców, Żydów, kobiet, czarnoskórych, gejów. Szokuje mnie, że Smarzowski zrobił film o uprzedzeniach, samemu korzystając z takich uproszczeń. Czy to jest kino? Czy to jest artyzm? Nie, tak może wyglądać tylko efekt ulania się Smarzowskiemu po latach życia w tym kraju.
I nie zrozumcie mnie źle – ja to ulewanie się rozumiem. Rozumiem także brzydkie, ba, obrzydliwe, w stylu in-yer-face rozliczanie się z mitami polskości. Świetnie, niech ktoś wreszcie zdejmie tego Polaka z krzyża i powie mu wprost, że nie jest Chrystusem narodów. Potrząsanie jednak Smarzowskiemu nie wychodzi i to na jego własną prośbę. Bo „Wesele” jest uproszczone, pozbawione głębi – także psychologicznej – pozbawione postaci, a zastąpione figurami jak z żartów o Polaku antysemicie. I tak samo, jak nikt nie wierzy już w rozliczanie się z burdami policji, lekarzy czy służb specjalnych Patryka Vegi, tak i ja nie wierzę w rozliczenia z Polską nienawidzącą Smarzowskiego.
Z albumu prawdziwego Polaka
Problemem nie są wyłącznie uproszczenia ideologiczne, ale także sama fabuła. Jak na dłoni widać, że Smarzowski w ogóle nie chciał opowiedzieć historii, ale pokazać serię obrazków. O ile w pierwszym „Weselu” wszystko grało idealnie – konflikt pary młodej i Wojnarów, szemrane interesiki i intryga z ziemią dziadka – tutaj wątków jest równie dużo, a żadnemu z nich nie poświęcono choćby chwili uwagi. Najlepszym przykładem jest sprawa Ryszarda i pewnego zdjęcia, które otrzymuje od swojego ojca. Rozgrzebane, niby jakoś zakończone, ale niedosyt pozostaje. To spowodowane jest nie tylko przykrą tendencją Smarzowskiego do tworzenia stereotypowych portrecików, ale także całkowitym pozbawieniem postaci jakiejkolwiek głębi. Nikt tu nie jest człowiekiem, bo ci pewnie wyróżnialiby się jak abstynenci na weselu. Każdy jest tylko figurą – biznesmenem, żoną-alkoholiczką, kibolem, synkiem-naziolkiem. Jedyną szansę na bycie kimś więcej miała Kasia, panna młoda grana przez Michalinę Łabacz. Szansa nie została wykorzystana, a coś, co mogło być powiewem świeżego powietrza w śmierdzącym pokoju, tylko podkreśliło tę zatęchłą atmosferę.
Ale „Wesele” to nie tylko wady. Na szczęście. W momencie, w którym Smarzowski trochę zwalnia i pozwala widzowi rzeczywiście przyjrzeć się wydarzeniom, można chwilę się nad nimi zadumać. To dotyczy jednak głównie planu historycznego, który przypomina „Różę” czy „Wołyń”. Zwłaszcza scena pogromu jest warta zapamiętania, choć tylko z jednej strony. Szybko bowiem przechodzimy do prostego połączenia obu światów i zestawienia znaczeń. Smarzowskiego ratują także aktorzy, którzy mieli niełatwe zadanie, by wcielić się w postaci z dykty. Szkoda, bo umiejętności Roberta Więckiewicza, Agaty Kuleszy, Andrzeja Chyry czy wspomnianej Łabacz nie zostały w pełni wykorzystane.
Nie spodziewałam się, że „Wesele” może mnie zawieść aż tak bardzo. Pozostaje mi liczyć na to, że Smarzowskiemu ulało się już wszystko to, co miało i teraz będzie mógł znowu napisać i wyreżyserować film w swoim stylu, nie w stylu Patryka Vegi.
Recenzja: Olga Majerska – magistra filologii polskiej, copywriterka. Kocha horrory, choć bez wzajemności – ciągle czeka na film, który wreszcie ją przerazi. Lubi marudzić, dlatego zawsze chciała zostać krytyczką.
Przeczytaj: Patchwork jak się patrzy – recenzja filmu “Czarna owca”
Przeczytaj: Squid game – recenzja koreańskiego fenomenu Netflixa
Przeczytaj: Niespodziewanie słaby “Bond” – recenzja filmu “Nie czas umierać”
Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<