Spodziewam się niespodziewanego – takim zdaniem określałam przez ostatnie lata swoje oczekiwania co do nagrodzonej kilka dni temu Złotą Palmą za najlepszą reżyserię „Annette” Leosa Caraxa. Wyczekiwanie dobrego filmu wydawało mi się stanowczą obrazą idiosynkratycznego podejścia do branży i bezkompromisowości, jakie bez wątpienia cechują umysły stojące za tym projektem. Dla mnie „Annette” była dziełem, w którym w teorii wszystkie kawałki pasowały do siebie jak ulał i zapowiadały wielkie, lecz nieprzewidywalne kino.
Za scenariusz odpowiadali w końcu bracia Ron i Russell Mael, znani na całym świecie jako nietuzinkowy duet muzyczny Sparks, a na stołku reżyserskim zasiadł Leos Carax, dla którego to pierwszy film po głośnym, dzielącym publiczność „Holy Motors” (2012). W ekipie kreatywnej „Annette” brak więc choćby jednej osoby skłonnej do chodzenia na artystyczne kompromisy. Carax debiutował jako dwudziestoparoletnia nadzieja kina francuskiego emocjonalnym „Boy Meets Girl” (1984) i już swoim pierwszym filmem wprowadził widzów w stan, który tak wielu ukochało, jak znienawidziło. Później nie było inaczej. Czas oczekiwania na jego nową produkcję z każdą kolejną wydłużał się o kilka lat. „Annette” jest w filmografii Caraxa ewenementem, gdyż twórca tym razem miał okazję po raz pierwszy formować strukturę swojego dzieła w języku angielskim, a na dodatek wszystko oparte zostało na muzycznym skrypcie autorstwa braci Mael.
Sparks nie jest w Polsce zespołem powszechnie znanym. Choć większe triumfy rodzeństwo święciło w Europie niż w rodzinnych Stanach Zjednoczonych, to nasze tereny ich popularność jednak ominęła. Duet miał jednak wpływ na galerię wyjątkowych wykonawców, z którymi słuchacze z całego świata w większości są już obeznani, np. The Smiths, Depeche Mode, Joy Division, Siouxsie and the Banshees czy Erasure, a sam Carax pojawił się na ich znakomicie ocenianym albumie „Hippopotamus” (2017) w utworze „When You’re a French Director”. Zarówno reżyser, jak i scenarzyści są więc twórcami zbuntowanymi przeciw branżowym normom zniewalającym artystów – czy to filmowych, czy muzycznych, sceptycznym wobec kompromisów.
I „Annette” na kompromisy również nie idzie…
A zatem, Panie i Panowie, proszę, zamknijcie się i usiądźcie*
Pierwsza scena dzieła, w której słyszymy majestatyczne So… May We Start? ustanawia nam status quo, o jakim powinniśmy pamiętać przez kolejne dwie godziny. W studiu nagraniowym bracia Mael intonują kawałek będący swego rodzaju intro do filmu, a za konsoletą papierosa dumnie pali Leos Carax. Po chwili duet wychodzi na korytarz, gdzie dołączają Adam Driver i Marion Cotillard, śpiewający o tym, co będzie się za moment działo na ekranie. W kolejnych minutach oglądamy mastershota, w czasie którego na ekranową scenę wchodzą kolejni członkowie ekipy, zapewniając nas, że to, co zaraz zobaczymy, będzie niepowtarzalne. Dopiero po symbolicznym uklęknięciu aktorzy wchodzą w swoje role i przenosimy się już do właściwej części filmu – tej fabularnej.
Historia bohaterów „Annette” to do pewnego stopnia przeniesiona we współczesne, celebryckie realia wersja „Pięknej i Bestii”: on – postawny i intrygujący, ale naznaczony znamieniem stand-uper o idiosynkratycznym podejściu do branży, przemierzający kraj z programem o prześmiewczym tytule „Małpa Boska”, ona – diva operowa o aksamitnym głosie i posągowej urodzie, znana z ról nieskazitelnie dobrych, lecz równie naiwnych dziewczyn. Media przyglądają się ich związkowi z ekscytacją, ale i inherentną pogardą. Ann i Henry biorą w końcu ślub, a niedługo później na świat przychodzi ich córeczka Annette. Narodziny dziewczynki nie zatrzymują jednak nieustannie postępującego kryzysu w małżeństwie, a zażegnanie go utrudnia frustracja spowodowana upadkiem kariery jednego z małżonków. Pośród wielu dramatycznych wydarzeń pojawia się światełko w tunelu w postaci niezwykłego talentu Annette, z którego Henry z pomocą akompaniatora swojej żony postanawia zrobić finansowy użytek.
Uwaga! Baby Annette będzie śpiewać!
Reżyseria i scenariusz „Annette” to nad wyraz zdolne, acz zbuntowane dzieci baroku i postmodernizmu. W pierwszej chwili uwagę zwraca oczywiście musicalowa forma, w której w przeciwieństwie do wielu innych produkcji tego gatunku nie ma za bardzo miejsca na niemuzyczne przerywniki, a ścieżka dźwiękowa braci Mael wcale nie należy też do najbardziej przystępnych. Film Caraxa to jednak nie tylko wspaniały musical od tercetu ekscentryków, ale również wyrazisty i nietuzinkowy komentarz społeczny, którego narzędziami są między innymi przaśnie wyglądające newsy telewizyjne na temat Henry’ego i Ann, a także sam sposób przedstawienia tytułowej Baby Annette jako kukiełki wyglądającej niczym łagodniejsza przyrodnia siostra Laleczki Chucky, co stanowi przygnębiającą metaforę zniewolenia małej dziewczynki.
Jedynym dostępnym narzędziem buntu lub uległości jest dla niej z jednej strony anielsko brzmiący, z drugiej przeklęty głos. Nawet jego tembr zmienia się wraz z formą fizyczną Annette, która nierzadko potrafi wprowadzić widza w konsternację. Oniryzm i skonfundowanie statusem ontologicznym scen ukazanych na ekranie to zresztą elementy dobrze znane z twórczości Caraxa – w jego najnowszym filmie również odgrywają rolę właściwie kluczową. W tym aspekcie „Annette” najbliżej do poprzedniego dzieła francuskiego reżysera – „Holy Motors” i bez problemu można by je uznać za dwie części tej samej filmowej wypowiedzi. Ponadto warto zwrócić uwagę na archetypy, w jakie twórcy wpisują tu głównych bohaterów.
Grany przez Adama Drivera Henry jest uosobieniem toksycznej męskości – enigmatycznym, intrygującym, zawadiackim, a przede wszystkim sfrustrowanym królem sceny. Jego potęgująca frustracja zaczyna jednak przerastać nie tylko jego, ale również Annette i Ann, która na krawędzi jawy i snu konfrontuje się ze swoimi największymi, ale wciąż skrywanymi głęboko pod skórą, lękami dotyczącymi swojego partnera. Z każdą minutą atmosfera stworzona przez Leosa Caraxa i braci Mael staje się coraz bardziej duszna i klaustrofobiczna, obserwujemy matkę i córkę osaczone przez zepsutego niemalże do szpiku kości mężczyznę, zniewolone przez jego frustrację spowodowaną konfrontacją z fałszywym wyobrażeniem o samym sobie. „Annette” jest w tej kwestii filmem szczególnie przerażającym, ściskającym żołądek, sprowadzającym widza na kraniec kinowego siedzenia.
Taki spektakl zdarza się tylko raz
Trudno o bardziej dopasowany duet (czy rozpatrując personalnie – tercet) filmowo-muzyczny niż Leos Carax i Sparks. Wynik ich współpracy to dla mnie dopracowane w najmniejszych detalach dzieło sztuki. Spójność, jaką okazała się odznaczać ta synteza pozornie nieprzystających do siebie elementów, to cecha, z której twórcy mogą być naprawdę dumni. Niewiele jest takich opowieści, które potrafią w tak zadziwiający i przede wszystkim bezkompromisowy sposób działać zarówno na płaszczyźnie estetycznej i strukturalnej, jak i w ramach własnego komentarza społecznego. Obsadzeni w głównych rolach Adam Driver, Marion Cotillard i Simon Helberg oraz pojawiająca się w jednej scenie, ale jakże esencjonalnej dla wymowy dzieła Devyn McDowell, uosabiają swoimi znakomitymi występami nieokrzesanego, złożonego z wydających się do siebie nie pasować części, ducha filmu.
Filmu takiego jak „Annette” nigdy nie było i nie będzie…
*fragment tekstu „So May We Start” (Ron Mael, Russell Mael) w moim tłumaczeniu (oryg. So Ladies and Gents please shut up and sit)
Recenzja: Julia Palmowska – żyje kinem, muzyką i literaturą – w wolnych chwilach pisze o nich w sieci jako Palma kulturalna i mówi w podcaście Inna Kultura. Wielbicielka filozofii, nauk społecznych i każdej Nowej Fali, z którą się zapoznała.
Przeczytaj: Ładunek 200 – koniec systemu, początek upadku
Przeczytaj: Wróg doskonały – film, który musisz zobaczyć!
Przeczytaj: Różne oblicza filmowego słonia – analiza “Pop Aye” Kirsten Tan
👉 Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<