Filmów o legendarnym Bobie Dylanie (zarówno fabularnych, jak i dokumentalnych) powstało już kilka. Przyznam się, że nie obejrzawszy żadnego z nich, udałam się na seans najnowszego dzieła dotyczącego tegoż artysty, nie mając żadnych oczekiwań. Kompletnie nieznany (reż. J. Mangold, 2024) nie jest – na co wskazywałby ciężar nazwiska muzyka – spektakularną epopeją, obejmującą dziesięciolecia jego kariery. To prosta historia, która wykorzystuje równie nieskomplikowane środki formalne. Nie wykazuje się hermetycznością, dzięki czemu odnajdą się w niej wszyscy, również ci, którzy o muzyce folkowej i niepokojach Ameryki lat 60. usłyszą pierwszy raz.
Nie określiłabym obrazu Mangolda mianem biopicu – dotyczy raptem kilku lat twórczości Dylana a i o nim samym odbiorca niewiele się dowie. Nie padają żadne informacje o jego pochodzeniu czy miejscach, które odwiedzał nim zaistniał na scenie muzycznej. Ot, pojawia się znikąd z gitarą w jednej ręce i stopniowo zdobywa rozgłos.
Podobnie jak bohaterowie filmu, widz otrzymuje subtelne sygnały, iż Dylan nie mówi (i nie powie) prawdy o sobie. Muzyk snuje powieści nie tylko podczas koncertów, ale i w prawdziwym życiu. Ów wykreowany pancerz milczenia skutecznie uniemożliwia poznanie wnętrza postaci, odgadnięcia celów jego działań. Twórcy nie idealizują tym samym Dylana, wskazując, iż uparte noszenie przez niego maski „Artysty”, ten nieustający performance, chwilami ocierający się o pretensjonalne pozerstwo czyni z niego człowieka uciążliwego (by nie powiedzieć antypatycznego).
Bohaterem historii, w większym stopniu niż Dylan, jest muzyka: proces jej tworzenia, monotonnego dobierania najlepszych brzmień, selekcjonowania słów, by mogła później zmierzyć się z oczekiwaniami odbiorców. Te ostatnie, jak wiadomo, bywają chimeryczne a raz przypiętą artyście łatkę trudno zerwać. O tym również jest film, czyli o kształtowaniu stylu, próbie zachowania autonomii wbrew presji środowiska.
Nieprzepartą zaletą dzieła są piosenki, precyzyjniej – ich trwanie. Nie są ucinane, wciśnięte w jakąś scenę na siłę, rozproszone chaotycznie, by po prostu były. O ile trudno zaangażować się w historię o kimś, kogo nie znamy (i nie poznamy), to wsłuchiwanie się w wydarzenia i nastroje dawnych lat przychodzi znacznie łatwiej.
Kreacje aktorskie zasługują na pochwały, choć na pierwszym miejscu mam tu na myśli Edwarta Nortona w roli dobrotliwego (i trochę nieporadnego) Pete Seeger’a. Timothée Chalamet zdaje się grać na dwóch poziomach – „prawdziwy” Bob Dylan, czyli Robert (Allen) Zimmerman, właściwie nie istnieje na ekranie. Aktor wciela się w wyobrażenie Roberta o Dylanie. Z tego względu nie każdemu może przypaść do gustu styl prowadzenia postaci: momentami sprawia wrażenie, iż Chalamet przeszarżował. Prócz, ujmujących naturalnością, występach Monici Barbary i Elle Fanning, wspomnieć muszę o nieco epizodycznej, ale wprowadzającą potrzebny humor roli Dana Folgera (jako menedżera Joan Baez, później Dylana).
Zależy to od osobistych preferencji, mnie jednak ta prostota filmu chwilami raziła. Niespieszne tempo narracji przekłada się na stonowanie emocji – temperatura zdarzeń podnosi się jedynie w finale. Wykorzystanie niektórych utworów do jednoznacznego komentowania wydarzeń fabularnych (np. do rozpadu związku dochodzi wśród brzmień „It Ain’t Me Babe”) nie nosi znamion egzaltacji, ale pod sam koniec jest aż zbyt repetytywne.
Wątki miłosne są do bólu przewidywalne: nietrudno odgadnąć, iż artysta pisany przez wielkie „A”, będzie ranił wszystkie kobiety, które obdarzą go uczuciem. Skutkuje to spłyceniem portretów żeńskich postaci – ułożona i czuła Sylvie jest przeciwieństwem ambitnej i enigmatycznej Joan. Baez, mimo że realnie niekwestionowana gwiazda, w filmie ukazana jest troszeczkę jako powabna „złodziejka” tekstów Dylana, nie rozumiejąca jego geniuszu i uparcie trwająca przy archaicznej konwencji muzycznej.
Kompletnie nieznany może spolaryzować odbiorców – jedni uznają go za genialny, inni wysuną oskarżenie, że jest mało porywający. Moja ocena lokuje się pośrodku tych biegunów.
Recenzja: Barbara Dutkowska
Zdjęcia: searchlightpictures.com
Spodobał Ci się nasz artykuł? Sprawdź inne teksty!
Przeczytaj również: Film o duchach, w którym przestraszyłam się koparki, czyli „A Ghost Story” w nurcie „kina gier umysłowych”
Przeczytaj również: Randka w ciemno z wampirem w XIX-wiecznym klimacie – recenzja „Nosferatu” Roberta Eggersa
Przeczytaj również: The Brutalist (2024) – recenzja filmu
Przeczytaj również: The Royal Hotel – recenzja!
Przeczytaj również: Przed wschodem słońca – recenzja filmu
Przeczytaj również: Minghun – jak zmierzyć się z pustką i samotnością
Przeczytaj również: Arcane sezon 2 – recenzja serialu
Nic dla Ciebie? Wybierz, co chcesz przeczytać!
✨ recenzje książek
✨ recenzje filmów
✨ recenzje płyt
✨ relacje ze spektakli teatralnych
✨ artykuły o sztuce
✨ recenzje komiksów
✨ nowinki technologiczne
Ucz się z nami! Poczytaj o kulturze w obcym języku:
✨ angielski
✨ francuski
✨ niemiecki
✨ ukraiński