Zwykło się uważać wakacje za idealny czas do czytania. Bierze się to stąd, że uwolnieni zostajemy z kieratu codziennych obowiązków i w pozycji horyzontalnej możemy oddać się przyjemności czytania. Z tym, że ostatni czas nieco zmienił nasze czytelnicze przyzwyczajenia. Książki stały się schronieniem od rzeczywistości, a nawet były traktowane jako klucz do jej zrozumienia. Czytelnictwo nawet u nas odnotowało wzrost. Z drugiej strony walka o prawa kobiet wkracza – jak się zdaje – w decydującą fazę. Wydarzenia związane z #MeToo i Strajkiem Kobiet spowodowały, że w kulturze baczniej zwracaliśmy uwagę na twórczynie. A zawężając obszar jedynie do literatury nadarzyła się sposobność, aby dzięki wytężonej pracy wydawców i pasjonatów nadrobić zaległości w twórczości znakomitych pisarek, które nie gościły do tej pory w polskim przekładzie. Oto subiektywna lista książek, po które warto sięgnąć nie tylko w czasie wakacji. Nie przeciążą kręgosłupa, ale dadzą za to bezmiar materiału do przemyśleń i przewartościowań.
Złożona codzienność – Katherine Mansfield i Ali Smith
Urodzona w 1888 roku w Wellington w Nowej Zelandii Katherine Mansfield miała sporo szczęścia. Ojciec był dyrektorem Banku Nowozelandzkiego, a rodzina posiadała dom w mieście i na wsi. Matka urodziła w sumie sześcioro dzieci, z czego siostra naszej bohaterki zmarła, a najmłodszy brat zginął w trakcie wojny światowej. Szczęście dopisywało jej również w sprawach geopolitycznych, gdyż Nowa Zelandia była na ten czas daleko wysuniętą prowincją Wielkiej Brytanii, co zaowocowało chociażby tym, że Mansfield mogła uczęszczać do Queen’s College w Londynie. Omawiane zdarzenia rozbudziły w niej artystyczne aspiracje, które szybko przerodziły się w pierwsze opowiadania.
Tej formie pozostała wierna, czego dowodem doskonały zbiór „Opowiadania” wydany przez wydawnictwo Officyna, przełożony i wybrany przez Magdę Heydel. Twórczość Mansfield pozwala stwierdzić, że pisarka wyrosła ponad swoją klasę społeczną na tyle, żeby widzieć jej niedoskonałości, a nawet niesprawiedliwość pozycji w świecie, co świadczyłoby o prześcignięciu epoki, w której żyła. W zbiorze opowiadań tej kwestii dotykają głównie opowiadania „Dom dla lalek” oraz „Garden party”. Do mojego prywatnego kanonu w mig trafił Baron i narratorka z opowiadania „Baron”. Ubawiłem się po pachy zaczytując się w tej dalekiej od oczywistości śmiesznej historii.
Jednak tematem przewodnim jest sytuacja kobiety w świecie. A to bywa narażona na ataki polujących na nią mężczyzn, jak pewna podróżująca guwernantka, a to radość utożsamiana jest podsłuchiwania innych i jedzenie miodownika („Panna Brill”). „Córki świętej pamięci pułkownika” to opowieść o dwóch osieroconych kobietach, którym nagle wali się na głowę jedyny znany świat. Umiera ojciec-oprawca, a one nie wiedzą co dalej będzie. Boją się swojej gospodyni i zastanawiają się nad zafarbowaniem na czarno swoich szlafroków na znak żałoby. Inna sprawa, że świat na zewnątrz wcale nie jest im przyjazny. Złożoność tego opowiadania uświadamia nam jak niełatwe było życie kobiet na początku XX wieku.
Oto próbka możliwości Mansfield: „Wierzę raczej, że ludzie są jak kufry podróżne – wypakowane rzeczami, pchnięte w drogę, przerzucane z miejsca na miejsce, ciskane to tu, to tam, gubione i odnajdywane, nagle do połowy opróżnione, albo wypchane jeszcze bardziej, aż któregoś dnia Wieczysty Tragarz wpakuje je do Wieczystego Pociągu i pojadą…”.
Być może silna osobowość Mansfield oraz nowatorskość jej prozy były głównymi powodami, dla których Szkotka Ali Smith postanowiła wpleść jej losy w swoją powieść „Wiosna” będąca trzecią częścią cyklu „Pory roku”. To już proza wybitnie współczesna, którą na polski grunt z powodzeniem przeszczepia wydawnictwo W.A.B. każdy tom powierzając tłumaczenie niezawodnemu Jerzemu Kozłowskiemu.
Ali Smith wydaje się być piewczynią trzeźwego myślenia. Jej powieści trzymają się silnie rzeczywistości, ale trudno posądzić ją o naiwność względem tak polityki, jak i ludzkich postaw. Choć akurat „Wiosna” z czteroczęściowego zestawu wypada dość pozytywnie. Jest w tej prozie znakomity fach w układaniu zdań niepozbawionych empatii i czułości, ale całkowicie wyzbytych banału i pospolitości. Z kolei w „Jesień” wchodzi się bez zbędnych wstępów. Silną stroną jej powieści są dialogi. Iskrzące, błyskotliwe, z humorem i werwą. Każdej powieści towarzyszy silna kobieca osobowość.
Gniew, jeśli się pojawia w treści, bywa oczyszczający. Jak w „Jesieni”: „Mam dość wiadomości. Dość tego, że rozdmuchuje się błahostki i tak lekko traktuje rzeczy, które są naprawdę oburzające. Mam dość jadu. Złości. Perfidii. Mam dość egoizmu. Mam dość tego, że nie robimy nic, żeby temu przeciwdziałać. Że temu wręcz sprzyjamy. Mam dość przemocy, która ujawnia się teraz, i tej, która jeszcze się ujawni, która jeszcze nie zaistniała. Mam dość kłamców. Mam dość świętoszkowatych oszustów. Mam dość tego, że dopuścili do tego, co się stało. Mam dość ciągłego zastanawiania się, czy zrobili to z głupoty, czy z premedytacją. Mam dość rządów, które kłamią. Mam dość społeczeństwa, któremu już wszystko jedno, czy jest okłamywane. Mam dość tego, że tak się boję. Mam dość niechęci. Mam dość antymozji”.
Przejrzeć na oczy czytając książki: Vivian Gornick i Joan Didion
Trzeba się sporo nachodzić, żeby dojść do wniosków. Tak przynajmniej wychodzi z literackiego dzieła, jakim niewątpliwie jest książka “Przywiązania” autorstwa Vivian Gornick (wydawnictwo Filtry, tłumaczenie Łukasz Witczak). Relacja na linii córka – matka jest podstawowym budulcem tej historii. Zresztą autorka jasno pokazuje to poprzez przewijające się przez opowieść „sceny” ze spacerów ze swoją matką, z którą rozmawia o wszystkich drażliwych kwestiach. Sama pragnie się wyrwać spod jej ocen, wpływu i kontroli, co do zadań najłatwiejszych nie należy. To spacerowanie ma terapeutyczną moc, a wywód Gornick zaliczyć trzeba do gatunku wspaniałych i niebywale okazałych literackich pereł. Samą książkę należałoby podpisać jako esej autobiograficzny.
Niejako przy okazji możemy przyjrzeć się zmieniającemu się Nowemu Jorkowi. Choć akurat te zmiany czytelnik może znać dość dobrze z szeregu popkulturowych źródeł, ale na pewno nie zna obrazu życia żydowskiej kamienicy, w której mężowie-robotnicy wychodzą do pracy, a w której codzienność spędzają kobiety. Ta kobieca perspektywa przykuwa uwagę bardzo mocno. Nie tylko z uwagi na swady i swoistą teatralność w zachowaniu, ale przede wszystkim jako głos milczącej – nie ze swojej winy – części społeczeństwa.
Istotna jest sama bohaterka, którą obserwujemy w trakcie zachodzącej zmiany odbywającej się często w kontrze do własnej matki. Właściwie to nieustanny proces spisany za pomocą jakże żywego języka. Vivian Gornick wymierza ostrze swego pióra w infantylne i nieprawdziwe fantazje o wielkiej miłości. Sama zresztą nie zamierza im poświęcać swojego życia, a czytelniczkom i czytelnikom zamiast ukojenie przynosi ekscytującą stymulację.
Oto mała próbka: „Miłość jest funkcją biernego życia skupionego na uczuciach, której pomyślne rozstrzygnięcie zależy od idealnej drugiej połowy: pozycją pierwotną, w której się rodzimy. Praca jest funkcją aktywnego życia skupionego na ekspresji; nawet jeśli kończy się na niczym, człowiek wychodzi z niej wzmocniony znajomością działającego ja. Dopiero gdy nie możemy realizować się twórczo, oddajemy się bez reszty miłości”.
Wcale nie musicie wierzyć Joan Didion kiedy (według własnych kategorii) redukuje ruch hipisowski do niepohamowanego hedonizmu i kompletnego braku odpowiedzialności za siebie, swoje dzieci, sugerując przy tym, że takie pokolenie „wychowano” właśnie i takie pokolenie „wychowa” następne. Ja jej wierzę, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że „Dryfując do Betlejem” (wydawnictwo Cyranka, tłumaczenie Mikołaj Denderski) zawiera reportaże spisane czujnym okiem i niepodrabialnym stylem, a jednocześnie nie odnoszące się do mitycznej prawdy, a do oka autorki. Na rzeczywistość zostaje nałożony filtr jej umysłu, a efektem jest odsączony tekst, który potem trawimy.
Rzeczą dużo ważniejszą płynącą z lektury jest bezwzględna walka z szybkostrzelnymi sądami, płytką racją i ucieczka od najprostszych poglądów, które odruchowo podsuwa nam nasza głowa. Didion celnie trafia ze słowami. Ich dobór i ustawienie w szyku zawsze trafiają do celu: „Wyglądało na to, że zawarli dobrze znany rozejm, dotarli do miejsca, w którym tak wielu godzi się z koniecznością ograniczenia swoich strat poprzez ograniczenie oczekiwań”.
Amerykański sen w optyce autorki jest mirażem, wiecznie zmieniającą się scenografią. Konkluzją jest rozpad, przemijanie. Wszystko podlega temu bezwzględnemu prawu. Więzienie Alcatraz, które może stać się miejscem dla kwiatów i osiadłych tam staruszków, a także nasi idole (tu John Wayne). „Dryfując do Betlejem” jest lekturą konieczną. Jest przyspieszonym kursem tracenia złudzeń i fałszywych nadziei. Niczego nie oferuje w zamian, czym zyskuje na szczerości. Migotliwe i ulotne chwile spokoju muszą nam wystarczyć. Poza tym chaos, dramat i brak perspektyw. Innymi słowy: nic nowego pod słońcem, ale za to jak napisane!
Jarosław Szczęsny – entuzjasta muzyki oraz literatury albo na odwrót. Pisze również na Nowamuzyka.pl.
Przeczytaj: Jaga Słowińska – Potrzeba dzielenia się lękiem może być uniwersalna
Przeczytaj: Zofia Piłasiewicz: „Syberyjski sen – opowieść bezdrożna”
Przeczytaj: Premiery książkowe 2021 – co czytać?
👉 Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<