Swoją najnowszą płytą Tęgie Chłopy poruszają Niebo i Ziemię. Od najdalszych orbit, po najbliższe kurniki, przytulają świat cały i to daje wyniki. Kiedy zabierałem się do pisania, czułem jakby mnie choróbsko brało, tylko odpaliłem „Rakietę”, pomknęło gdzie pieprz… Co to sprawiło? Czy finezja trzcinowej przygrajki, fantazyjne wibrowanie klarnetu, czy humor z sumiastym wąsem? Wszystko razem i wiele więcej.
Zespół kontynuuje tradycje wiejskiej muzyki Kielecczyzny, regionu od Mójczy i Masłowa na zachodzie po Bidziny na wschodzie, od Ostrowca na północy po Staszów na południu.
Na dotychczasowych albumach mogliśmy usłyszeć repertuar prosto z lat 70-tych. Świetnie wyczuty, zagrany z dbałością o zachowanie delikatnej chropowatości dźwięków, którą łatwo zgubić, będąc wychowanym we współczesnej kulturze muzycznej. Dziś, albumem „Rakieta” pokazują, że z czeladników tradycji stają się mistrzami, wprowadzając nowe kompozycje instrumentalne i śpiewacze. Tym samym świętokrzyskie chłopy, polki, śpiwy, tanga i fokstroty, przechodzą ze stanu zagrożonego wymarciem do żwawej ofensywy. Wyposażone w ciężki sprzęt dęty, skrzypce, harmonię i baraban, idą przez łąki, pola, wsie i miasta, jak kraj (nie jeden!) długi i szeroki, jeńców nie biorą. Tęgie przenoszą tam, gdzie babcia śpiewa wnukom melodie stare jak świat, a zarazem świeże jak wiosenne pąki.
Marcin Żytomirski, prywatnie skrzypek, pokazał tu jak u Księżyca, dotąd nieznaną, wierszowaną stronę swojej natury. Pełna jest przyjaźni ze światem braci mniejszych. Mówi kaczym, mówi gęsim, uczy się od suma. Leży w łąkach brzuchem w górę i maliny podsłuchuje. W leśnych głuszach martwi się o lokum dla dzika. Apeluje do rządu o opiekę nad liściastymi. Oswaja smutki i czule napomina byśmy nie zapominali o tych, którzy czekają, a sami dotrzeć do nas nie mogą. Opowiada o kosmicznym wymiarze najpiękniejszego uczucia. Przywołuje czarownice do porządku. Przekonuje do powrotu w rodzinne strony zbójów, co czarują obce kraje. Na koniec podpowiada u kogo się uczyć, gdybyśmy zechcieli uczciwie podjąć świętokrzyską gędźbę. Wszystko ze śmiechem, lub zadumą, bardzo zręcznie i dźwięcznie.
Gdyby Lucyna Krzemieniecka chciała rozłożyć przygody Hałabały na strofy, które równie trafnie brzmią w małych i dużych uszach, otrzymalibyśmy coś bardzo bliskiego orbicie „Rakiety”.
Przyjrzyjmy się teraz stronie melodycznej: „Nie będę płakała”, „Moje nogi”, „Mietlarz”, „Rdest”, „ Tam pod lasem”, „Gdy nie przychodzi sen”, w zasadzie oprócz „Języków”, ( gdzie główny wątek wzięty jest z polki najlepiej znanej z wykonania zespołu WoWaKin „ Leć głosie po rosie”), wszystko to zupełne świeże, lub solidnie przekształcone utwory. Nowe nie tylko w kontekście dokonań Tęgich, ale całej muzyki Kielecczyzny. Dziś jest to ogromne osiągnięcie, już tłumaczę czemu. Tradycja muzyczna, to nie konkretne instrumentarium, dźwięki, słowa, czy nawet temat. To postawa, wrażliwość i metoda pomocy uczuciom wydostawania się i krystalizacji przy pomocy dźwięków. Szanując przy tym dorobek dziadów i bab, jako, przynajmniej w intencji, zakorzenienie w początku istnienia człowieka i niezmiennym ładzie życia. Wydostawanie dzieje się najpierw dla nas samych, potem na zewnątrz, głównie do wewnątrz serc płci przeciwnej, następnie przychylnej.
Świetnie ten przypadek odzwierciedla porządek albumów Zespołu: najpierw jest „Dansing”, potem „Wesele”, w wyniku którego odpalamy „Rakietę” z takimi jednymi, co się niedługo będą rwać na „Dansing”… Zachowując wszystkie powyższe wyznaczniki tradycyjności, Tęgie, stworzyły utwory całkowicie wchodzące w jej zakres. W ich rękach rdzeń, trudnej do wytłumaczenia wprost, świętokrzyskiej wrażliwości, odzyskał czubek wzrostu. Nie jest to proste, ponieważ pokolenie naszych rodziców i dziadków zerwało łańcuch przekazu. Zajmowanie się tą muzyką wymaga bezpośredniego kontaktu z żyjącymi jeszcze wykonawcami, nauka odbywa się na ucho, bez nut. (Z nagrań też można, ale one nie zbiją po łapie jak się zbyt ospale suwa smyczkiem). Wielu się porywało na to zadanie, w swoich stronach. Żeby wymienić najlepsze: w kraju, Karolina Cicha z podlaską muzyką na płycie „Tany”, ale djembe i syntezatory jako główne narzędzie, w pewnym stopniu dyskwalifikuje tą próbę, choć album bardzo dobry. Nie chodzi o same instrumenty, ale o intensywność, to jest delikatna kwestia do rozstrzygnięcia tylko w duszy odbiorcy co zna swój region. Za granicą: w jednej ze stolic djembe, Nigerii – Fela Kuti, żeby uzdatnić do współczesności jorubiańskie granie zmieszał je z jazzem, funkiem, soulem, rockiem, ghańskim hig-life i ostrą polityką, ale zgubił przy tym część żywości i oryginalności poprzedników.
Tutaj mamy prawie bez mieszania, „in crudo” (od łac.: w stanie surowym), najwięcej go w dwóch ostatnich utworach, jako część żartu, m.in.: syntezatory, pianino, gitarę elektryczną, udanego swoją drogą. Często spotykamy się z onomatopeją inwentarza, najlepszą jaką dotąd słyszałem, szczególnie koguta. Tym gestem wracają do jednych ze źródeł chłopów (mazurków po świętokrzysku), śpiewu skowronków i słowików.Zaskoczeniem okazał się dla mnie, niepozorny, skromny, w porównaniu do pozostałych utwór „Gdy nie przychodzi sen”, gdzie Adam Strug balladuje gardłując po dziadowsku i wprowadza ten najmniej pamiętany element minionego krajobrazu muzycznego. W ropuszej melancholii wypada jak kijanka w bajorku, czyli doskonale.
W „Powrocie”, (o dziku) Maniucha Bikont do trufli. Można się zakochać platonicznie od pierwszego wsłuchania. Najbardziej romantyczna ścieżka z płyty i być może Układu Słonecznego, za co winić można tylko ogranie i śpiew. Pierwsze składa się z gitarowego solo i saksofonowego zakończenia; drugi z żywego współczucia dla bohatera piosenki i charakteru śpiewaczki. Strunowiec jest tu śmiałym posunięciem, pierwszy instrument niewystępujący zwyczajowo, wprowadzony do głównej ścieżki, sprawdza się jednak wyśmienicie, dając delikatność i spokój niespotykane dotąd w wiejskich dźwiękach.
Do układu współrzędnych, prócz trzech wymiarów przestrzennych i jednego czasowego, kapela wprowadza piąty – uczuciowy. Każda prawie twórczość bazuje na uczuciach, ale niewiele na tak głębokich, dudniących, o podobnej rozpiętości. Gdyby Kartezjusz żył dziś w Polsce, już siedziałby u Stanisława Witkowskiego na kanapie, ucząc się wywijać na klarnecie.
Solidne zakorzenienie w przyrodzie, dzieciństwie, radości, smutku, żywej, lekkiej, odpowiedzi na pilne problemy, sprawiają, że kiedy tylko poczujemy się zagubieni, czy przytłoczeni, Chłopy pomogą nam popatrzeć na wszystko z odpowiedniej perspektywy. Może ułatwią zaprzyjaźnienie się z tymi co truchtają, chrumkają, rosną i zielenią. Z tymi co brum brumują i stawiają pierwsze kroki. Z samymi sobą w końcu.
Żeby nie było, że tylko słodzę, przyczepię się do chropowatości. Mimo niewątpliwych starań w tym kierunku, jak powiedziałem na początku, jeszcze grają za czysto i więcej mogliby puszczać wodze improwizacji. Czasem przydałoby się zagrać wolniej, albo dłużej wypuszczać poszczególne dźwięki, szczególnie na dęte.
Wiele mógłbym gderać (np. o żydowskich inspiracjach klarnetowo – saksofonowych, albo o zwycięstwie płyty w Folokowym Fonogramie Roku 2021 Polskiego Radia), ale nie chcę być jak ta żabcia, niech i coś zostanie dla Was do pomyślenia. Jako, że cytując z „Tango Rakieta” „… od spotkania cenniejszego nic / nie wymyślono jeszcze”, najlepiej posłuchajcie sami, na koncercie.
Muszę jeszcze ostrzec, że bez ruchu każdej części ciała się nie obejdzie. Tancerze, ich okrzyki, przytupy, werwa i wyczerpanie to równorzędny członek każdej kapeli. Taniec tradycyjny jest jak dalsza część ojczystego języka. Podaje gotowe wzory nienachalnego wyrażania bardzo gorących pomysłów, które ciężko i niezdarnie okazać inaczej. Podczas jednego już kawałka, można wiele się dowiedzieć o partnerce/partnerze. Nasze wirowania są porównywane do tańców derwiszy, jako szybkie, długie i transowe, ale przyjemniejsze, bo parowe. A pary są dwie, jedna co wiruje, a druga… co paruje.
Na koniec wspomnę o rysunkach. Gdyby się spodobało, nagranie jest opakowane w kreskę Daniela de Latour, który paroma ruchami potrafi oddać smutek muchy, czy konsternację nietoperza. Ponoć kiedy Hermaszewski wrócił z kosmosu był pytany przez Gierka czy widział siwego Pana z bródką. Kiedy wracam z kolejnego lotu pilotowanego przez Tęgich, mogę śmiało powiedzieć, że słyszałem jak potupywał. Według Wed (z którymi mamy wspólne korzenie), największym zamiłowaniem Śiwy jest taniec. Teraz już można zgadnąć kto mu przygrywa. I tego wszystkim czytelniczkom i czytelnikom życzę, żeby jak Śiwa z Śakti odlecieli w swoje ramiona Rakietą i bez strachu przejrzeli komu to zjawienie wielkie jest dedykowane – dzieciom.
Recenzja: Wojciech Armata
Spodobała Ci się nasza recenzja płyty Tęgich Chłopów “Rakieta”? Zobacz nasze inne artykuły!
Przeczytaj również: Kruk 3 – Będzie krew, będzie gorąco!
Przeczytaj również: Ałbena Grabowska – pani doktor i pisarka
Przeczytaj również: „Taneczne shorty” – relacja z pokazu filmów krótkometrażowych
Przeczytaj również: „The Spanish Love Deception” – miłość w hiszpańskim rytmie
Znajdź ciekawe wydarzenia w naszej