Impreza zorganizowana we wsi Rybotycze przez stowarzyszenie Kwitnąca Otulina, 18 czerwca b.r. miała na celu popularyzację idei utworzenia Turnickiego Parku Narodowego na Pogórzu Przemyskim wśród okolicznych mieszkańców, oraz miłośników dzikiej przyrody w kraju.
Lasy w pobliżu góry Turnica, od której nazwę wziął cały obszar, są jednymi z najstarszych w Polsce, z zachowanymi reliktami Puszczy Karpackiej; obszarami, gdzie ingerencja człowieka była tak znikoma, że nie zakłóciła zwykłego dla przyrody cyklu i warunków życia. Starość, wielość zachwycających rodzajów istnień, młode pokolenia chronione przez poprzedników, czysta woda w rzekach – wszystko to jeszcze istnieje między Birczą, a granicą z Ukrainą. Takich miejsc jest w Polsce zaledwie kilka. Zwykły stan rzeczy stał się prawie nieosiągalną Lhasą. Żeby zachować te około dziesięć tysięcy drzew o rozmiarach pomnikowych, niedźwiedzie gawry, rzadkie wątrobowce, gniazda orłów, kilka tysięcy rodzajów owadów, dziuple puchaczy, gąszcz, oddech i kłody w potokach, niektórzy z nas posuwają się nawet do pokazania tego innym, praktycznie za darmo i w pięknej atmosferze.
Podróż do planowanego Turnickiego Parku Narodowego
Żeby dostać się na miejsce bez samochodu z Kielc, musiałem w noc poprzedzającą wydarzenie podróżować dwoma autobusami (do Przemyśla z przesiadką w Rzeszowie), busem (do Rybotycz) i chwilę (1 km ok.) na piechotę (do Gospodarstwa Rybacko – Agroturystycznego Nad Potokiem).
W Przemyślu miałem godzinną przerwę, na szczęście z Dworcem sąsiaduje Bazar (bardzo mądre rozwiązanie), więc wykorzystałem ją na zaopatrzenie się w niezbędny prowiant. Mój plecak z namiotem dociążył przepyszny syrop sosnowy, bochen chleba, pomidory, banany, a żołądek jeden z najlepszych wynalazków lata – bułka z rabarbarem. Ściślej mówiąc była to jeszcze wiosna, więc w nocy temperatura spadała do 7-iu stopni, żeby rano dobić do 25-ciu. Im bliżej byłem Gospodarstwa, tym robiło się goręcej.
Z busa zobaczyłem 30 kilometrów naszego Wschodu. Rozległe pola młodej pszenicy, przy drogach starym zwyczajem drzewa w szpalerach, zielone od iglaków wzgórza, krowy i konie na łąkach, w co drugiej wiosce co druga chałupka drewniana, a na co drugim słupie bocianie gniazda z dumnymi właścicielami, wyglądającymi za kolejną żabą. Nie zmyślam tutaj, było zupełnie jak w nowelach Dygasińskiego o wsi kieleckiej sprzed stu laty.
Wysiadłem w centrum Rybotycz i pomaszerowałem ul. Przyszłości tam gdzie kończy się asfalt. Po dziewięciu godzinach podróży, przekroczyłem Wiar, tym samym znalazłem się na terenie gospodarstwa „Nad Potokiem”.
Parę dni wcześniej zapisałem się na przygodę, nietrudno zgadnąć – „Dzicz”, dziesięciokilometrowy spacer po leśnych bezdrożach. Kiedy spojrzałem na pole festiwalowe, zwątpiłem przez chwilę, czy się odbędzie. Były tu oczywiste ślady działalności człowieka – parę samochodów, scena, skromne stoisko organizatorów i nawet parę osób przy nim, ale to zdecydowanie za mało jak na imprezę masową, która miała rozpocząć się lada moment. Studia filozoficzne nauczyły mnie żyć z wątpliwościami, więc nie przejmując się zbytnio podszedłem do grupki ludzi blisko wejścia, zapytać gdzie mogę się rozbić. Okazało się, że jestem pierwszym gościem i właśnie w chwili przekroczenia Wiatru oficjalnie rozpocząłem festiwal.
Przygody w Rybotyczach
Godzinę później wyszedłem z rozstawionego namiotu gotowy na rajd i ku miłemu zaskoczeniu zobaczyłem, że blisko setka spragnionych przyrody ludzi, przemierza rozległy trawnik w tę i we w tę, szukając miejsc zbiórek i swojego miejsca na ziemi.
Przygód do wyboru było siedem: wspomniana Dzicz, Miłość – nauka plecenia wianków i właściwości kwiatów, Skarb – dla najmłodszych, zwiedzanie opuszczonej wsi Borysławka, Woda – poszukiwanie wodospadu z lokalnych legend, Dzieje – spacer z przewodnikiem po Rybotyczach, odkrywanie bogatej przeszłości niegdysiejszego miasteczka, ważnego ośrodka ikonopisarstwa, Nadzieja – wycieczka rowerowa przez buczyny, jedliny, łąki kwietne, zdziczałe sady i w końcu Przyjaźń – 18 kilometrowy rajd łączący ciekawy krajobraz naturalny z zabytkami, jak np. najstarsza polska murowana cerkiew św. Onufrego.
Moja grupa wyruszała spod przyozdobionej bibułowymi chorągiewkami drewnianej bramy wychodzącej na Borysławkę. W jej skład wchodzili: dwoje dziennikarzy działu „Klimat i środowisko” Gazety Wyborczej i ogólnoredakcyjny fotograf, inny uzdolniony fotograf przyrody z Jędrzejowa, samotne wilki, rodziny z dziećmi, grupki przyjaciół i przewodnicy – jeden z wykształceniem leśniczym, drugi – antropolog.
Pierwszy przystanek był tuż za bramą – kapliczka z krzyżem, gdzie kończyła się wieś 70 lat temu, zanim jej mieszkańcy nie zostali przesiedleni w ramach akcji „Wisła”. Tutaj dowiedzieliśmy się pokrótce o dziejach okolicznych lasów: który możny je posiadał i kto de facto posiada dziś, o tym jak grasowali tu zbóje, a mieszkańcy zakładali osady na szczytach, żeby się przed nimi bronić i jak nadal kwitnie zbójeckie rzemiosło. Po tym wstępie, zaczęliśmy łagodne podejście dosyć szeroką drogą, która dawniej była główną ulicą Borysławki. Niemałą uciechą okazały się być odbite wyraźnie w świeżym błocie łapy wilcze i niedźwiedzie, mające, góra, dwa dni. Na granicy lasu, specjalnie na Wianki, wbito tymczasowo znak: „Tu powinien powstać Turnicki Park Narodowy”. Jak powiedzieli przewodnicy, młodzież motorowo-quadowa ma odmienne zdanie i czasami wyraża je poprzez horyzontalizację tego szyldu, kiedy wbijany jest też przy okazji innych wydarzeń proochronnych.
Od czasu do czasu spomiędzy krzaków wystawały ruiny, najczęściej szczyty fundamentów chat. Pogoda dopisywała, więc po około 2-km zrobiliśmy przerwę na cmentarzu – terenie byłej cerkwi.
Krzyże ustawiono w dużym zgrupowaniu tam gdzie dawniej był ikonostas. Miejsce było całkowicie zacienione co w połączeniu z przeznaczeniem, stworzyło atmosferę, którą świetnie podkreślił antropolog miejscową historią. Sąsiednia wieś do Rybotycz – Posada Rybotycka, została w siedemnastym wieku przeklęta przez biskupa zwierzchniej diecezji, czym podpadła już nie pamiętam, ale dziś znajduje się w czołówce statystyk samobójstw. Oprócz ostatnich dwóch lat, nie było roku odkąd ludzie pamiętają, żeby ktoś nie skończył z życiem z własnej woli. Dodatkowo, czego doświadczyli sami przewodnicy, kiedy dookoła ukrop, 30 stopni, bezchmurne niebo, w Posadzie Rybotyckiej potrafi grzmieć i siec ulewa. Być może to efekt placebo (od dawna na wschodzie ludzie są bardziej religijni niż na zachodzie, bo tam gdzie nie ma wielu udogodnień cywilizacji, czasem jedynie Bóg zostaje do pomocy). Posadowianie jednak wierzą, że mistyczna moc trzyma ich w szachu i szukali nawet pomocy w narodzie, który w szachach gra pierwsze skrzypce – u żydowskiej organizacji odczyniania klątw, ale chyba jej usługa okazała się zbyt kosztowna. Istnieje też inne, całkiem znane wytłumaczenie, choć wypierane w naszej kulturze – intencja. Silne uczucie, poparte wolą i wyobrażeniem, które nie przejmując się przestrzenią i czasem, działa tak jak postanowił nadawca. Kiedy intencja wdrażana jest poprzez ciało i rozum – widzimy wieżowce, elektrownie atomowe, rodziny, ubrania, sztućce i festiwale. Ale co w przypadku kiedy kanalizuje się ją wprost w „eter”? Wśród prawie wszystkich rdzennych ludów Ziemi, również u Słowian (opisał to m.in. Kazimierz Moszyński), występuje zjawisko które antropologowie nazywają magią intencyjną. Magią jest z perspektywy kartezjańsko-pozytywistycznej (to co potocznie mamy na myśli mówiąc: nauka), a z użytkowej – po prostu w miarę konkretnym uczuciem, które zawiesza się wokół siebie jak parasol, chroniący i wspierający. Myślę, że każdy półświadomie cały czas z tego korzysta, czasem w formie nadziei, czasem marzenia, ale nasi przodkowie umieli posługiwać się bardziej precyzyjnie, niektórzy, jak wspomniany biskup nawet w celu upustu złości. Z wielu doświadczeń wynika, że siły duchowe wychodzą daleko poza jednostkowe ciało, mogąc powodować zadziwiające efekty.
Podsumowując – „Toss a coin to the Witcher, oh Valley of Plenty…”
Po tym krótkim przerywniku już na dobre zaczęła się część przyrodnicza. Szeroka droga jeszcze przed cerkwią zamieniła się w wąską ścieżkę, prowadzącą do zdziczałego sadu. Zobaczyliśmy ponad stuletnie czereśnie, wiśnie, jabłonie, grusze, które oprócz intensywnego użytkowania przez nas, są naturalnymi gatunkami leśnymi (można ich pestki rozrzucać na zrębach – nasi bałkańscy kuzyni tak postępują np. z morelami.) Wiedzieliśmy też pierwsze olbrzymy pomnikowe. Podczas ostatniego liczenia, jeszcze przed 2017 rokiem, kiedy Jan Szyszko zmniejszył wymagany obwód kandydata na orzełka, było ich ok. sześć i pół tysiąca w turnickim lesie. Według nowych wytycznych, ich liczba szacowana jest na dwa razy więcej. To był akurat jeden z dobrych uczynków kontrowersyjnego ministra. 290 cm w pierśnicy dla jodły to wciąż dużo, kiedy stanie się pod taką pierwszy raz, wyraźnie czuć swoje miejsce w drodze do słońca. Chwilę jeszcze szliśmy ścieżynką, aż do polany pokrzyw, gdzie przewodnik leśny zarządził zejście do potoku. Długonogawkowi torowali drogę, a reszta rozważnie stawiała stopy. Dawniej strumienie były podstawowymi szlakami komunikacji dla ludzi i zwierząt w puszczach, dziś obstają przy nich głównie te drugie i paru oberwańców jak nasza wycieczka. Zaczął się długi i mozolny etap, który trwał prawie do końca. Slalom po kamieniach, brzegach, nad kłodami, pod kłodami, w bród było gimnastyki i przemoczonych butów które myślały, że Dzicz to tylko chwyt marketingowy. Gdzieś w połowie drogi natrafiliśmy na babrzysko, czyli miejsce gdzie jelenie babrają się w błocie, redukując efekt termiczny promieni UV, ukrócając komarom, kleszczom i meszkom krwiopijcze zapędy i mając przy okazji kupę radochy. Ulokowane jest w kolanku potoku, na półce między średnimi i małymi korzeniami drzewa, rosnącego jeszcze wyżej, które działają jak masażer i szczotka w jednym.
W końcu wyszliśmy z potoku, żeby zdążyć na umówiony transport o 14-tej i przyspieszyć tempo na drodze zrywkowej. Droga oczywiście pozwala się poruszać szybciej, a koleiny wypełnione deszczówką tworzą świetne miejsca rozpłodowe dla kumaków z pomarańczowym brzuchem, ale oprócz tego bardzo odwadnia las – likwiduje ściółkę, korzenie i próchnicę, czyli wszystko co trzyma wilgoć, oraz ubija glebę, która sama w sobie chłonie dużo mniej. Po bokach rosła już nieciekawa sztucznie nasadzona młoda buczyna, więc też nie zatrzymywaliśmy się zbytnio, aż do kanionu.
Po krótkiej wspinaczce, na przeciwległym zboczu czekała nagroda, 40-sto metrowe jodły, w obwodzie zdecydowanie pomnikowe, oraz czarcia miotła. Powstaje w wyniku infekcji pasożytniczej lub wady genowej bocznej gałęzi jodły, która zaczyna grubieć na końcu i wypuszczać całe mrowie cienkich gałązek, aż staje się tak ciężka, że odrywa się od macierzy i ląduje w ściółce. Wyglądem przypomina miotłę, na której czarownice zlatują się łysogórskie sabaty – kawałek prostego „stylu” i pokaźna „wiecha”. Jako że w Wiankach uczestniczyła koleżanka, która nawet organizowała sabaty czarownic świętokrzyskich, czyli protesty na Łysicy przeciwko postawieniu wieży widokowej, przytroczyłem miotłę do plecaka, z zamiarem jej podarowania. Za ok. kilometr dotarliśmy na szczyt wzniesienia rozpoczynającego Dolinę Orłów, gdzie rzeczywiście na rozległej polanie polują orły przednie, z rozległym widokiem na okoliczne wzgórza. Polaną, w pełnym słońcu, zeszliśmy do drogi asfaltowej, trochę surrealistycznej w środku gęstego buszu. Jak wszystko w Turnickim, również asfalt w tym miejscu nie był zwykły i nudny. Co dwadzieścia metrów, jak daleko okiem sięgnąć i jeszcze dalej, stały ambony. Przynajmniej w jedną niedzielę w miesiącu sypią się z nich ołowiane kazania. Nagonka idzie od strony z której przyszliśmy, a spłoszone kopytne trafiają na wstążkę, zwaną potocznie „drogą śmierci”. Takie zabawy nie mają nic ze sportu, ani zdobywania pożywienia dla rodziny w jaskini. Kolejny sposób na upajanie się władzą – tym razem odbierania życia.
I tak zakończyliśmy wycieczkę. Busem i osobówką wróciliśmy do gospodarstwa.
Puszczanie wianków i koncerty zwabiły trzy razy tyle ile było rano, więc razem było nas ok. trzysta dusz. Kwiaty popłynęły blisko zachodu słońca, pod przystrojonym mostem, a paru malców nawet próbowało je wyławiać.
Przed ceremonią zaczęła pięknie grać pieśń Bojków – Wernyhora, potem Kapela Wawrzkiewiczów, nawet parę osób tańczyło obery i polki na trawie; do północy Argh z ciekawą gitarą elektryczną.
Pojawił się też turystycznie lokalny klub jeździecki, którego członkowie na pożegnanie starym kupalnym zwyczajem przeskoczyli ognisko. Ma to oczyszczać i chronić na cały okres do kolejnej Nocy Ognia, Wody i Wiatru. Czarcia miotła dotarła bezpiecznie do Kielc. Ostatnie fragmenty Puszczy Karpackiej nadal docierają bezpiecznie do tartaków i na talerze.
Wydarzenie popularyzujące ideę powstania Turnickiego Parku Narodowego było częściowo sponsorowane przez Narodowy Instytut Wolności.
Stowarzyszenie Kwitnąca Otulina od tego czasu zorganizowała szereg podobnych inicjatyw w okolicach Rybotycz jak i w sieci, z którymi można się zapoznać na ich stronie internetowej: niewidzialnypark.pl.
Nie jest to jedyna organizacja zabiegająca o powstanie Turnickiego Parku Narodowego. Wybrali podejście łagodne i skupione na budowaniu więzi z miejscem. Jest to strategia długofalowa, ale może przynieść wspaniałe rezultaty. Wszystko zależy od nas.
Relacja i zdjęcia: Wojciech Armata
Spodobała Ci się nasza relacja z Wianków w Turnickim? Zobacz nasze inne artykuły, również po angielsku i ukraińsku!
Przeczytaj również: Różnice nie do przeskoczenia wg Caroline Perez – ,,Niewidzialne kobiety”
Przeczytaj również: Wisława Szymborska: polska Noblistka
Przeczytaj również: Niepołomice. Zniewoleni – recenzja książki Edyty Świętek
Przeczytaj również: Hanna Greń „Gasnące światło” – Szokująca intryga i… II Wojna Światowa
Przeczytaj również: Frances Cha “Gdybym miała twoją twarz” – recenzja książki
Znajdź ciekawe wydarzenia w naszej