Nogi, które nigdy już jej nie poprowadzą; skrzydła, które nie pozwalają mu się wzbić w powietrze. A wszystko to w jednej, przeplatającej różne losy opowieści. Choć zapowiadało się dość banalnie i ckliwie, wszystko zmienia fakt, że ta historia wydarzyła się naprawdę. Zapraszamy na niezwykłe spotkanie z Sam Bloom i Penguin Bloom, które dotyka najczulszych strun ludzkiej (i nie tylko) wrażliwości.
“Film, po którym chce się żyć” – Collider
Inspiracją dla „Penguin Bloom: Niesamowita historia Sam Bloom” w reżyserii Glendyna Ivina była biografia głównej bohaterki – Sam, która odbiła się szerokim echem na całym świecie, w aż kilkudziesięciu językach. W filmie wcieliła się w nią Naomi Watts, znana z produkcji, takich jak “King Kong”, “Ring”, “21 gramów” czy “Niemożliwe”. Postawiono przed nią nie lada wyzwanie – miała opowiedzieć widzom historię o zmaganiu się z cudzymi, osobistymi doświadczeniami w sposób wiarygodny, poruszający, a jednocześnie nieprzerysowany. Nim odpowiemy sobie na pytanie, czy efekt ten został osiągnięty, warto jednak wrócić do początków…
Sam miała wszystko: oddanego męża – Camerona (Andrew Lincoln), trójkę wspaniałych synów – Noah (Griffin Murray-Johnston), Reubena (Felix Cameron) i Oli’ego (Abe Clifford-Barr) oraz pasję, która przenikała wszystkie aspekty jej codzienności. Ocean wypełniał ją życiodajną siłą, podróże pozwalały sięgać coraz dalej i dalej. Każda podróż ma jednak swój nieuchronny koniec, a kres tej z udziałem Sam nastąpił niespodziewanie i zdecydowanie za szybko. Podczas rodzinnego wyjazdu do Tajlandii uległa ona bowiem wypadkowi, spadając z wysokości. Przyczyną była pęknięta barierka, choć to wątek innego winowajcy w ciszy, wśród wyrzutów sumienia i żalu przewija się na przestrzeni dalszej kolei zdarzeń.
Z dnia na dzień z aktywnej fizycznie kobiety Sam staje się osobą niepełnosprawną, z czym nie potrafi się pogodzić. To jednak nie cztery kółka wózka inwalidzkiego dyktują granice jej możliwości, ale ona sama, w swoim poczuciu odmienności, niemocy i nieprzydatności. Brakuje jej prostych elementów, jak to postrzega, poprzedniego życia: przygotowywania chłopcom śniadań do szkoły czy ratowania ich z opresji, gdy zdarzy im się zjeść niezbyt świeży posiłek. Każda z takich sytuacji niejako utwierdza ją w okrutnych osądach o sobie samej.
Gdy zatracenie w nieustannie pogłębiającej się otchłani wydaje się już nieuchronne, pomoc spada prosto z nieba – dosłownie. Do rodziny dołącza pewna sroka o imieniu Penguin (od jej biało-czarnego upierzenia). Młoda, samotna i poturbowana odnajduje w domu Bloomów swoje gniazdo, w którym to razem z Sam będzie stopniowo zabliźniać swoje rany i rozpościerać skrzydła.
“Uskrzydlająca historia” – Detroit News
Choć paralelne zestawienie historii Sam i Penguin, przy jednoczesnym uczynieniu z nich swoich odbić lustrzanych może zniechęcić co poniektórych, świadomość osadzenia przedstawionych zdarzeń w rzeczywistych, niefabularyzowanych doświadczeniach zmienia zupełnie perspektywę widza. Co więcej, mimo iż główna oś narracji skupiona jest wokół tego właśnie wątku, nie brakuje również innych, które budują głębię przedstawionego obrazu.
Podświadomy żal do syna, który zaprowadził Sam na punkt widokowy; jego poczucie winy; kształtowanie tożsamości; więź tworząca się między ptakiem a człowiekiem; potrzeba opieki matki nad dziećmi; odnajdywanie się osób niepełnosprawnych w społeczeństwie i ich postrzeganie w ramach niego; w końcu – miłość rodzinna, dająca siłę i nadzieję na lepsze jutro – wszystkie te kwestie wyraźnie zarysowano w “Penguin Bloom”, dzięki czemu staje się on niezwykle uwrażliwiającą i pouczającą propozycją, która porusza do głębi. (Nie bez przyczyny podczas seansu na widowni poszła w ruch niejedna chusteczka).
Żeby jednak nie zrobiło się zbyt poważnie, w tym miejscu warto wspomnieć, że patos nie jest ulubionym narzędziem twórców. Trudno tu o motywacyjny ton, egzaltacje czy sentymentalne wizje. W ich miejsce zastosowano wiele subtelności, z których wyczytać można znacznie więcej niż w przypadku, gdyby wszystko zostało podane widzowi wprost. Świetnie sprawdziły się również kontrasty, osiągnięte dzięki umiejętnemu wpleceniu do opowieści elementów humorystycznych, dzięki którym ogląda się ją z pełnym zaangażowaniem, ale bez nadmiernego obciążenia emocjonalnego.
“Najpiękniejsza rola Naomi Watts” – Chicago Sun-Times
„Penguin Bloom” to nie tylko piękne, impresjonistyczne scenerie, obrazujące klisze wspomnień bohaterów sprzed wypadku, ale też realistyczne, a niekiedy również naturalistyczne sceny nowej codzienności.
Równowagę tę dopełnia, mocna siłą detali, gra aktorska. Naomi Watts, która wcieliła się w Sam, w przeważającej większości przypadków oddaje jej wewnętrzną walkę spojrzeniem, gestem, niewypowiedzianym słowem czy łzą spływającą po policzku. Efekt ten możliwy był do osiągnięcia dzięki ścisłej współpracy twórców z samą Sam, która była obecna na planie filmu i która zechciała podzielić się swoimi osobistymi doświadczeniami, zawartymi w pamiętniku. Właśnie tak wykreowane niuanse stanowią o prawdziwym kunszcie wkładu twórczego Watts. Nie bez powodu rolę Sam okrzyknięto jej najpiękniejszą odsłoną aktorską.
Na uwagę zasługuje również wkład Andrew Lincolna, bliżej znanego widzom z „The Walking Dead“, wcielającego się w rolę kochającego i wspierającego męża i ojca, który bez chwili wahania wziął na siebie ciężar, związany z nową sytuacją życiową rodziny. Czułość jego spojrzenia, tonu głosu i gestu sprawiają, że towarzyszące mu emocje odczuwalne są również po drugiej stronie ekranu.
Także debiutujący w produkcji Griffin Murray-Johnston wypadł w roli syna Sam – Noah bardzo przekonująco. Mimo swojego młodego wieku (13 lat) oddał na ekranie niezwykłą dojrzałość, przenikliwość i wrażliwość chłopca, który musiał dorosnąć zdecydowanie zbyt szybko.
W końcu, trudno o pominięcie roli Penguin, która rozkwita na oczach widza. Jej kreacja to efekt pracy aż… siedmiu srok, z których każda z osobna jest wyjątkowa. Penguin nadawała ton w całym domu – była głośna, wszędzie obecna, psotna, ale też wspierająca. To ona sprawiła, że Sam zaczęła na nowo się uśmiechać; stała się inspiracją i nieodłączną częścią rodziny. Nie udałoby się tego oddać bez współpracy ze strony zwierzęcych aktorów.
Wszystko to sprawia, że “Penguin Bloom” staje się dla widza prawdziwym katharsis – przenika emocją, aby na końcu wyzwolić współdzieloną przez wszystkich pozytywną energię. Mimo że dotyka trudnych doświadczeń, ujmuje lekkością swojego wyrazu, bez umniejszania wagi zdarzeń. To pozycja dla wszystkich, którzy szukają nadziei, motywacji, inspiracji lub chcą po prostu miło spędzić czas. Kino to bowiem nie oczekuje, a oferuje znacznie więcej.
Recenzja: Lily of the Valley
Przeczytaj: Diuna w reż. Denisa Villeneuve’a – recenzja filmu (2021)
Przeczytaj: Kosmiczny mecz vs. Kosmiczny mecz: Nowa era
Przeczytaj: Niespodziewanie słaby “Bond” – recenzja filmu “Nie czas umierać”
Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<