Czy widzieliście jakiś polski horror? Pewnie spora grupa czytelników na tak postawione pytanie odpowie, że nie. I rzeczywiście: polska kinematografia nie kojarzy się w pierwszej kolejności z kinem grozy, a większość nakręconych w naszym kraju horrorów nie zdobyła większego rozgłosu. Nie oznacza to jednak, że filmów z tego gatunku u nas nie kręcono.
Przygotowaliśmy dla Was krótką historię polskiego horroru. Być może wybierzecie sobie coś z poniższej listy na jesienny wieczorny seans?
Narodziny polskiego kina grozy
Polscy filmowcy pierwsze horrory tworzyli już w dwudziestoleciu międzywojennym. Były to dzieła wyraźnie inspirowane nurtem, który jako pierwszy w kinie zainteresował się grozą, czyli niemieckim ekspresjonizmem. Drugim źródłem, z którego czerpali twórcy pierwszych horrorów, był rodzimy folklor i podania ludowe – pomysłowo wykorzystany np. w filmie „Pan Twardowski” (1936, reż. H. Szaro). Niestety większość „straszaków” z lat 20. i 30. zaginęła lub uległa zniszczeniu, najczęściej w czasie II wojny światowej. Taki los spotkał np. pierwszy polski horror filmowy, czyli „Syna Szatana” Brunona Bredschneidera z 1923 roku.
„Dybuk” (1937, reż. M. Waszyński) – Najważniejszy polski horror z dwudziestolecia międzywojennego
Jasne: „Dybuk” z dzisiejszej perspektywy już nikogo nie wystraszy. Ale miłośnicy kina grozy z pewnością docenią jego baśniową, niepokojącą, odrealnioną atmosferę, którą z niezwykłą sugestywnością wykreował reżyser. Film łączy polską tradycję romantyczną z chasydzkim mistycyzmem. Tytułowy „dybuk” to wedle ludowych, żydowskich wierzeń duch zmarłego, który przejmuje kontrolę nad ciałem żyjącej osoby. U Waszyńskiego takim upiorem staje się po śmierci Chonen, który opętuje swoją ukochaną, Leę, siłą wydaną za innego mężczyznę. „Dybuk” to również przykład polskiego filmu nakręconego w języku jidysz, na podstawie sztuki żydowskiego pisarza, Salomona Zeiwelda Rapaporta (który pisał pod pseudonimem Szymon An-Ski, aby uchronić swoją twórczość przed antysemickimi uprzedzeniami ze strony związanych z endecją krytyków). Filmy w jidysz stanowiły w polskiej kinematografii międzywojennej prężnie rozwijającą się i ciekawą gałąź: gwałtownie i bezpowrotnie uciętą wybuchem II wojny światowej.
Polskie kino grozy w czasach PRL
Władze komunistyczne nieprzychylnie patrzyły na wszelkie przejawy fantastyki w kulturze. Tuż po wojnie dominującą doktryną był socrealizm, sztuka miała być przede wszystkim użyteczna społecznie. Dopiero odwilż i stopniowe poluzowywanie obostrzeń zmieniło stan rzeczy i twórcy zaczęli eksperymentować z kinem gatunkowym. Pierwsze polskie horrory to średniej jakości produkcje telewizyjne z lat 60., sensacyjne historyjki w rodzaju serialu Telewizji Polskiej pt. „Opowieści niesamowite” (1967-1968). W latach 70. polscy widzowie zobaczyli pierwsze udane pełnometrażowe filmy spod znaku grozy. W latach 80., kiedy w Polsce raczkowało kino rozrywkowe, popularność zyskały nastawione na masową widownię „straszaki”. Horror długo czekał na uznanie krytyki i zainteresowanie ze strony „poważnych” twórców. Dla inteligentów, skupionych przede wszystkim na walce z systemem, nie przedstawiał żadnej wartości. Dla władz stanowił przykład głupiej inspiracji zachodem i wytwór kultury szkodliwy społecznie, budzący niepotrzebny niepokój u obywateli. Z kolei widzowie przez długi czas chętniej chodzili na komedie i widowiska historyczne. Warto też pamiętać o tym, że polscy twórcy horrorów mieli utrudniony start, bo w naszej literaturze i kulturze przez lata w zasadzie nie istniało coś takiego, jak horror. Chociaż utwory z elementami grozy były popularne np. w romantyzmie, to rodzima proza nie stworzyła odpowiednika powieści gotyckiej, z której wywodzi się współczesny horror w kulturze zachodniej. Z tych względów pionierzy polskiego kina grozy musieli niejako od zera konstruować język i styl swoich filmów; bez wzorców, samodzielnie szukać dla siebie ścieżek. W konsekwencji większość polskich horrorów nakręconych w XX wieku nie dysponowała odpowiednim budżetem i doświadczeniem twórców. O tych kilku mniej i bardziej udanych piszę poniżej.
Polskie horrory z lat 70. i 80., które trzeba znać:
„Lokis. Rękopis profesora Wittembacha” (1970, reż. J. Majewski)
Janusz Majewski to jeden z najbardziej wszechstronnych polskich reżyserów, stosunkowo rzadko wymieniany w gronie tych najlepszych – niesłusznie, bo ma na koncie takie wybitne dzieła, jak „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny”, „Sprawa Gorgonowej” czy „Zaklęte rewiry”. Nieco zapomniany dzisiaj „Lokis” to bardzo ciekawy mariaż horroru, kryminału i kina kostiumowego, oparty na fabule francuskiej powieści grozy pióra Prospera Mérimée. Akcja toczy się w latach 60. XIX wieku na Litwie, do której przybywa tytułowy profesor, by przeprowadzić badania etnograficzne. Odkrywa, że pogańskie wierzenia są nadal praktykowane wśród ludu oraz że goszczący go szlachcic skrywa wiele sekretów, a mianowicie… [SPOILER] jest w połowie niedźwiedziem o sadystycznych skłonnościach, który więzi swą obłąkaną matkę na strychu. [nie zmyśliłam tego – KONIEC SPOILERU] „Lokis” to film ekscentryczny, cudownie baśniowy, pełen nawiązań do polskiej poezji romantycznej: fabuła idealnie nadawałby się jako inspiracja do jakiegoś questu w „Wiedźminie III”. Chyba tylko pokutujące przez lata uprzedzenie rodzimej krytyki względem kina gatunkowego sprawiło, że ten jedyny w swoim rodzaju obraz spotkał się z tak chłodnym, a nawet szyderczym odbiorem.
„Golem” (1979, reż. P. Szulkin)
Piotr Szulkin to niezwykłe nazwisko w polskiej kinematografii. Artysta osobny, o szerokich zainteresowaniach, z pietyzmem komponujący wizualną warstwę swoich filmów, był jedynym rodzimym reżyserem, którego można określić mianem pełnoprawnego twórcy science fiction. Zaczynał od kręcenia inspirowanych polskim folklorem i utrzymanych w nieco horrorowym klimacie krótkometrażówek, takich jak doskonałe „Dziewcę z ciortem”. „Golem” to pełnometrażowy debiut twórcy i swobodna adaptacja klasycznej powieści grozy pod tym samym tytułem. Obraz otrzymał m.in. Grand Prix na Festiwalu Filmowym w Madrycie. Stanowi nietypowy horror science fiction, skupiony na rozważaniu natury zła i portretowaniu opresyjności w relacji jednostka-władza. Reżyser przeniósł akcję powieści w przyszłość, gdzie powszechną praktyką jest udoskonalanie „wadliwych” ludzi, np. recydywistów. Jeden z tak przetworzonych „golemów”, Pernat, buntuje się przeciwko swoim stwórcom i odebranej mu wolnej woli. Reżyser kontynuował swoje zainteresowanie klasycznym horrorem science fiction w późniejszej o dwa lata, luźnej adaptacji „Wojny światów”.
„Wilczyca” (1982, reż. M. Piestrak)
Jedyny udany film w karierze Marka Piestraka, twórcy absolutnie kultowego dla każdego miłośnika złych filmów. I bodaj jedyny jako tako udany polski horror sprzed 1989 roku, który nie wstydził się być po prostu horrorem, czysto rozrywkową opowieścią grozy bez drugiego dna, a za to z jump scare’ami i klasycznym potworem, którego trzeba ubić. Akcja toczy się na dziewiętnastowiecznej Galicji i opowiada o czarownicy-szlachciance, która rzuca klątwę na swojego męża-powstańca i dręczy go nawet zza grobu, opętując goszczącą go w potrzebie hrabinę. Film Piestraka wykorzystuje motyw femme fatale, kobiety modliszki polującej na mężczyzn, rządzonej żądzami seksualnymi, dosłownie i w przenośni przypominającej zwierzę. Tego typu mizoginistyczne i frywolne zarazem wątki były popularne w wielu polskich opowieściach grozy lat 80. i 90. „Wilczyca” rzecz jasna mocno się zestarzała, dzisiaj już raczej bawi niż straszy, ale w swoim czasie cieszyła się sporą popularnością. O niechlubnym sequelu „Wilczycy” oraz innych filmach Piestraka przeczytacie w dalszej części tekstu, tej poświęconej horrorom nieudanym.
„Widziadło” (1984, reż. M. Nowakowski)
I po raz kolejny horror o kobiecie-potworze dręczącej mężczyznę. Jak pisałam wyżej, polskie kino grozy chętniej sięgało po „potworzyce” niż potwory. Lubiło również cofać się do przeszłości, co pewnie już zauważyliście na podstawie omawianych przeze mnie filmów. Było to spowodowane z jednej strony trudami polskiej historii, które doskonale nadawały się do opowiedzenia w konwencji horroru, ale też i wymogiem dostosowania się do „linii partii” – komunistyczna władza raczej nie zaaprobowałaby filmu grozy, który źródła lęku i niepokoju upatrywałby w rzeczywistości. Również „Widziadło” należy do horrorów kostiumowych, akcja toczy się na przełomie XIX i XX i opowiada o arystokracie dręczonym wspomnieniem swojej zmarłej żony. Ta upiorna historia miłosna została oparta na fabule powieści „Pałuba” Karola Irzykowskiego. Film Nowickiego próbował powtórzyć sukces wcześniejszej o rok „Wilczycy” – dzisiaj zainteresuje już chyba tylko fanów horrorów z nutką retro.
„Medium” (1985, r. J. Koprowicz)
„Medium” było swego czasu dużym hitem kinowym, dzisiaj jest niemal całkowicie zapomniane. Szkoda, bo prezentuje się zdecydowanie najlepiej na tle innych polskich horrorów z lat 80. W produkcji wystąpiło też wielu pierwszoligowych aktorów, m.in. Grażyna Szapołowska i Jerzy Stuhr. „Medium” to po części okultystyczny film grozy, a po części kryminał retro. Akcja toczy się w Sopocie w latach trzydziestych, gdzie dochodzi do serii trudnych do wytłumaczenia zdarzeń. Zaniki pamięci, zniknięcia, niezapowiedziane odjazdy i przyjazdy; wydarzenia trochę jak z Bułhakowa. Policja jest bezradna i zwraca się po pomoc do tytułowego medium. Nie jest to może film, po którym trudno będzie Wam zasnąć, ale wart nadrobienia, jeśli cenicie spirytystyczne, okultystyczne i paranormalne wątki.
„Dom Sary” (1987, reż. Z. Lech)
Kolejne w tym zestawieniu połączenie horroru z erotyką. Reżyser z jednej strony opierał się na książkowym pierwowzorze („W domu Sary” Stefana Grabińskiego), z drugiej inspirował się biblijną Księgą Tobiasza. Doprawił całość mroczną, gęstą atmosferą. Film to też w pewien sposób trawestacja baśniowego motywu czarownicy, która na różne sposoby zwabia ofiary do swojej chatki, pod magiczną iluzją urody lub dobroci ukrywając swoją prawdziwą naturę. Tytułowa szlachcianka, Sara, ma nieokiełznany apetyt morderczo-seksualny – uwodzi, zaprasza do domu i zabija kolejnych mężczyzn, w czym pomaga jej wierny kamerdyner. Przeciwko modliszce staje protagonista, doktor Stefański. Krótki, trwający nieco ponad godzinę film to niezły pomysł na wieczorny seans dla miłośników starych produkcji o niepokojącym klimacie i unikalnym stylu.
Wybitni emigranci: Roman Polański, Andrzej Żuławski i Walerian Borowczyk
Twórczość tej trójki zdecydowałam się omówić osobno ze względu na ich wyrazisty styl twórczy i znaczenie tak dla polskiego kina, jak i dla horroru jako gatunku. Chociaż Borowczyk i Żuławski to artyści odrębni i wyjątkowi, łatwo zauważyć między nimi szereg podobieństw. Obaj twórcy doczekali się znacznie większego uznania zagranicą (przede wszystkim we Francji), obu niezwykle bliska była estetyka grozy, obrzydliwości i szoku. Zwłaszcza Borowczyk okazał się zbyt kontrowersyjnym i obscenicznym twórcą, by odnaleźć się w smutnych realiach PRL i cenzurowania filmów: dopiero na emigracji mógł w pełni rozwinąć swój talent. W Polsce ani rządu, ani widowni nie interesowały jego artystyczne eksperymenty i obsceniczne wizje. Żuławski już na emigracji nakręcił jeden z najwybitniejszych horrorów kina europejskiego, czyli „Opętanie” (1981) z niezapomnianą kreacją Isabelle Adjani. Borowczyk poza krajem kontynuował swoje zabawy makabrą, deprawacją i erotyką, stając się prawdziwym libertynem europejskiego kina. Jego „Krew Doktora Jekylla” (1981, film znany też pod tytułem „Dr Jekyll i kobiety”) to jeden z najciekawszych filmowych retellingów klasycznego opowiadania grozy, dużo bardziej przerażający od oryginału.
Inny twórca, który na emigracji stworzył dzieła o niebagatelnym wpływie na światowe kino (nie tylko grozy), to oczywiście Roman Polański. Reżyser, który popełnił poważne przestępstwa i dzisiaj jego nazwisko kojarzy się przede wszystkim ze skandalem. Nie sposób jednak zaprzeczyć temu, że jego „Dziecko Rosemary” (1968) to jeden z najważniejszych horrorów wszech czasów: produkcja amerykańska, ale ze względu na polskiego reżysera oraz kompozytora (Krzysztof Komeda) też trochę „nasza”. Polański chętnie zwracał się w stronę kina grozy, czego efekty były bardzo dobre („Wstręt”) lub przynajmniej dobre („Dziewiąte wrota”). Wszystkie wyżej wymienione filmy trójki reżyserów to pozycje obowiązkowe dla fanów niepokojących opowieści: poniżej wymieniam te dzieła, które powstały jeszcze w Polsce i wpisują się tradycję horroru.
„Trzecia część nocy” (1972, reż. A. Żuławski)
Jeden z najwybitniejszych debiutów w polskim kinie. „Trzecia część nocy” to fascynujący koszmar senny, oniryczny film o okupacji, niezwykle innowacyjny jak na swoje czasy i hipnotyzujący nawet dziś. Żuławski zaoferował widzom odmienne od martyrologicznego spojrzenie na polską historię, turpistyczne, drastyczne i szokujące, bardzo autorskie, skupione na prywatnej perspektywie everymana starającego się przeżyć piekło. Przewijające się nawiązania do „Apokalipsy św. Jana” wzmacniają wrażenie, że reżyser postrzega II wojnę światową jako wydarzenie ostateczne, bezpowrotnie kończące pewien etap w dziejach ludzkości. Symbolem upadku wartości i kultury jest w filmie zajęcie, którym główny bohater (Leszek Teleszyński) zarabia na chleb: karmienie wszy hodowanych na szczepionkę na tyfus. Jest intelektualistą, ale w czasach wojny cała jego wiedza okazuje się bezużyteczna – żeby przetrwać, wykonuje podłą pracę, staje się żywym posiłkiem dla doczepianych do jego ciała klateczek z insektami.
„Diabeł” (1972, reż. A. Żuławski)
Drugi film Żuławskiego ukazał się w tym samym roku, co pierwszy; jest też utrzymany w zbliżonej stylistyce: katastroficznej i ekspresjonistycznej. „Diabeł” wyraźniej od debiutu wpisuje się w ramy konwencjonalnego horroru. Po raz kolejny Żuławski źródła największej grozy upatruje w historii Polski, tym razem cofa się jednak do czasów rozbiorów. Akcja filmu dzieje się w zdewastowanej przez wojska pruskie Wielkopolsce. Dookoła rzeź i spustoszenie. Polskiemu żołnierzowi w pruskiej niewoli pomaga tajemniczy nieznajomy (świetny Wojciech Pszoniak), w którym widz szybko rozpoznaje tytułową postać… Cenzura wstrzymywała premierę „Diabła” przez szesnaście lat, co było jednym z bodźców Żuławskiego do emigracji.
Nitka wstydu, czyli polskie horrory tak złe, że aż dobre
Nie ma się co czarować – większość polskich horrorów to raczej propozycje, które usatysfakcjonują fanów serii „Masochista” na kanale Mietczyńskiego i zwolenników dobrego guilty pleasure. Tym widzom polskie kino grozy ma baaardzo wiele do zaoferowania… Źle wyprodukowane, absurdalne i nieudane produkcje zdominowały rodzimy horror w latach 80., 90 i wczesnych dwutysięcznych. Z jednej strony nieudolnie usiłowano kopiować zachodnie hity, z drugiej nieporadnie nadawać filmom grozy głębszy, metaforyczny sens.
Najlepsi z najgorszych, czyli najsłynniejsze polskie obciachowe horrory:
„Klątwa doliny węży” (1987) „Powrót wilczycy” (1990) i „Łza Księcia Ciemności” (1993), czyli kino Marka Piestraka
Marek Piestrak to postać w rodzimej kinematografii, do której nie sposób nie czuć pewnej sympatii – król złego kina, który postanowił robić Hollywood w komunistycznej Polsce i realizował ten cel z żelazną konsekwencją, na przekór niepochlebnym recenzjom. Reżyser, który pomimo oczywistego braku większego talentu do kręcenia filmów, miłością do swojego fachu mógłby obdarzyć wielu bardziej utytułowanych twórców. Najlepszą produkcją w jego dorobku była omawiana wcześniej „Wilczyca”. Jej kontynuacja, „Powrót wilczycy”, to już zupełnie inna historia i jeden z najsłynniejszych polskich złych filmów. „Klątwa doliny węży” miała być rodzimą odpowiedzią na Indianę Jonesa, dodatkowo doprawioną licznymi elementami grozy. Pierwowzoru nie udało się przebić, za to polski odpowiednik Złotych Malin, czyli nagród dla najgorszych produkcji, po dziś dzień jest nazywany na cześć tego filmu Wężami. Mniej znana od „Klątwy doliny węży”, a w moim odczuciu jeszcze bardziej niezamierzenie śmieszna, jest „Łza księcia ciemności”, czyli nieudana próba połączenia kryminału noir z horrorem satanistycznym.
„Lubię nietoperze” (1985, reż. G. Warchoł)
Film subtelny jak jego tytuł. Cudownie kiczowata historia Izy, wampirzycy i seryjnej morderczyni, z wielkim upodobaniem uwodzącej i zabijającej kolejnych mężczyzn. Krwiopijcza femme fatale otrzymuje jednak happy end. Mordercze skłonności złej kobiety mijają bowiem pod wpływem… miłości dobrego mężczyzny. Proste, prawda? Obok przaśnego seksizmu typowego dla starych produkcji dostajemy tutaj karkołomne dialogi, kuriozalną grę aktorską i realizacyjne partactwo, słowem: wszystko, co składa się na „dobry” zły film.
„Legenda” (2005, reż. M. Pujszo)
Horror z Joanną Liszowską w roli głównej i w reżyserii Mariusza Pujszo, czyli aktora znanego m.in. z takich dzieł kultury polskiej, jak „Kac WaWa” czy „Selfie po polsku” – nie brzmi to jak udana produkcja i nią nie jest. „Legenda” to wstydliwy relikt wczesnych lat dwutysięcznych, pamiątka z czasów, kiedy polskie kino rozrywkowe wciąż jeszcze szukało dla siebie drogi. Opowieść o grupce kobiet spędzających wieczór panieński jednej z nich w nawiedzonym zamku przypomina połączenie „Lejdis” z parodią horroru spod znaku „Strasznego filmu” (tyle że parodią nieświadomą). W dodatku nakręconą w taki sposób, że całość wygląda na dzieło przynajmniej 15 lat starsze.
Współczesne polskie kino grozy: oniryzm, popkultura i rozliczenia z historią
Wydaje się, że horror w ostatnich latach przechodzi w polskim kinie swoiste odrodzenie. Reżyserzy coraz odważniej i bez kompleksów sięgają po sztafaż kina grozy. Z jednej strony mamy zabawy z popkulturą, z drugiej – próby stworzenia czegoś osobnego i autorskiego. Na uwagę zasługuje fakt, że po horror chętnie sięgają kobiety (Agnieszka Smoczyńska, Jagoda Szelc), nadając swoim filmom osobisty, intymny charakter, odrealniony klimat i często feministyczny wydźwięk.
Najważniejsze polskie horrory z ostatnich lat:
“Demon” (2015, reż. M. Wrona)
Film inspirowany omawianym wcześniej „Dybukiem”, a także pierwszym „Weselem” Smarzowskiego. Z kolei w drugim „Weselu” Smarzowski chyba sam zainspirował się właśnie „Demonem”, bo podobnie jak w filmie Wrony połączył teraźniejszą płaszczyznę (ślub młodej pary) z retrospekcjami, przypominającymi o zamordowanych w czasie II wojny światowej Żydach. Różnica jest taka, że w „Demonie” duchy z przeszłości istnieją nie tyle w pamięci, co zaczynają realnie oddziaływać na gości weselnych. „Demon” recenzje dostał mieszane, dla mnie jest to ciekawa i odważna, bardzo oryginalna i dobrze zrealizowana propozycja. Niestety na premierze filmu cieniem położyła się przedwczesna i nagła śmierć reżysera.
„Córki dancingu” (2015, reż. A. Smoczyńska)
Bardzo lubię ten film i po ludzku przykro mi, że przepadł w polskich kinach. W dużej mierze zawinił tu marketing. Tytuł, cukierkowy plakat i trailer zapowiadały raczej coś w rodzaju przaśnej komedii muzycznej, w efekcie do kina poszli nie ci widzowie, których film mógłby naprawdę zainteresować. „Córki dancingu” nie są horrorem sensu stricte, ale bardzo świadomie i umiejętnie wykorzystują sztafaż typowy dla tego gatunku. Film Smoczyńskiej to ekscentryczny musical, senna i utrzymana w mrocznym klimacie reinterpretacja „Małej syrenki”, niepokojąca opowieść o transformacji z dziewczynki w kobietę, pełna podskórnego seksualnego napięcia i fantasmagorii.
„Wieża, jasny dzień” (2017, reż. J. Szelc)
Podobnie jak u Smoczyńskiej, mamy tutaj do czynienia z eksperymentowaniem z arsenałem typowym dla kina grozy i poszerzaniem ram gatunku. Debiut Jagody Szelc to opowieść o rodzinie, ale opowiedziana w tak oniryczny, niesamowity i pełen niedopowiedzeń sposób, że o dreszcze nietrudno. Część krytyków z miejsca okrzyknęła młodą reżyserkę najbardziej obiecującą postacią polskiego kina, część zarzucała jej pretensjonalność, a nawet tandetę. Drugi film Szelc, „Monument”, również wykorzystuje elementy typowe dla horroru.
„Wilkołak” (2018, reż. A. Panek)
Utrzymana w konwencji kina grozy, kameralna historia o radzeniu sobie z traumą i wchodzeniu w dorosłość. „Wilkołak” to opowieść o grupce dzieci, które po wydostaniu się z obozu koncentracyjnego zamieszkują w opuszczonym dworku. Po śmierci opiekunki zostają całkowicie same. Szybko wytwarza się między nimi hierarchia i napięcie, każde inaczej radzi sobie po przebytym cierpieniu. A kiedy z lasu zaczynają wychodzić zwierzęta i atakować ich dom, powstaje pytanie, na ile ten horrorowy element jest realistyczny, a na ile stanowi symboliczne ujęcie ich lęku i poczucia zagrożenia?
„W lesie dziś nie zaśnie nikt” (2020, reż. B. Kowalski)
O ile Szelc i Smoczyńska poszerzają konwencję kina grozy, to Bartosz Kowalski z entuzjazmem i bez cienia niepotrzebnego wstydu oddaje hołd horrorom klasy B. „W lesie dziś nie zaśnie nikt” to po części postmodernistyczny pastisz, po części dobre kino rozrywkowe. Pierwszy polski slasher (takim hasłem reklamowano film) z Julią Wieniawą jako final girl. Produkcja spotkała się z raczej dobrym odbiorem widowni. Niestety sequel, który ukazał się niedawno na Netfliksie, prezentuje się o wiele gorzej i chyba rozczaruje fanów jedynki. Nic straconego przecież: twórcy mogą zrehabilitować się w kolejnych odsłonach serii. Bo przecież prawdziwe slashery są jak grasujący w nich mordercy: seryjne.
„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” (2020, reż. J. Belcl)
Kolejna popkulturowa krwawa jatka (tym razem bardziej inspirowana Tarantino niż slasherem) i kolejny film z Julią Wieniawą w obsadzie. Produkcja polska, reżyser: słoweński. Tytuł nie jest żadnym spoilerem, bo już w pierwszej scenie dowiadujemy się, że wszyscy uczestnicy pewnej sylwestrowej imprezy nie żyją. W następnych scenach razem z policją rekonstruujemy minione wydarzenia. Produkcja Netflixa bardzo mocno spolaryzowała środowisko krytyki filmowej: jedni zmieszali „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” z błotem, inni nazywali najciekawszym polskim filmem roku (vide Michał Oleszczyk). Jak zawsze w takim przypadku najlepiej wyrobić sobie zdanie samemu. Moja opinia? Dobra czarna komedia, choć raczej z gatunku „obejrzyj-zapomnij”.
Tekst: Katarzyna Kebernik – pisarka, dziennikarka, krytyk filmowy, z wykształcenia literaturoznawca. Pisze mi.n. dla portalu film.org.pl i miesięcznika „Kino”. Laureatka II miejsca w Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka oraz zwyciężczyni konkursu Krytyk Pisze FKA.
Przeczytaj: TOP 7 polskich pisarzy grozy, których musisz znać!
Przeczytaj: Denis Villeneuve – ranking najlepszych filmów
Przeczytaj: Szaleństwo staje się łaską – recenzja filmu „Joker”
Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<