Zapomnijcie o smętnych sobowtórach Króla, udzielających ślubów w kaplicach Las Vegas! Zapomnijcie o ociężałym, owładniętym manią prześladowczą gwiazdorze, pod którym chwieje się tron! Luhrmann odświeża legendę Elvisa, która po niemal siedemdziesięciu latach nieco okrzepła i przywraca ją w pełnej, rozbuchanej, błyszczącej, zachwycająco tandetnej krasie.
I stał się rock and roll
Kamieniste pustkowia nagrzane w słońcu amerykańskiego Południa. Żar wdzierający się w każdą wolną przestrzeń. Dojmujący bezruch zakłóca jedynie bluesowy utwór dobiegający z drewnianej speluny. Kilkuletni Elvis Aaron Presley przez szparę między deskami podgląda czarnoskórą parę, którą zatracenie w muzyce prowadzi do seksualnego zbliżenia. Wtem z namiotu wędrownego kaznodziei chłopiec słyszy żarliwe hymny wiernych i daje się ponieść pieśni tłumu. Dźwięk miłosnego spełnienia i pełna uniesienia Gloria zlewają się w jedną porywającą melodię – muzykę szału, ekstazy i natchnienia. W krótkim momencie epifanii w spiekocie letniego dnia przyszły król rock&rolla staje oko w oko ze swoim przeznaczeniem.
,,Elvis’’ Baza Luhrmanna nie jest kolejnym klasycznym biopicem (biopic – potocznie biografia filmowa) o muzyku. To opowieść o bożyszczu, w której pożądanie łączy się z niemal religijnym kultem.
Sacrum i profanum nadające ton muzycznej rewolucji – trudno nie usłyszeć tu echa ,,Amadeusza” Milosa Formana. Z arcydziełem z 1984 roku ,,Elvisa” łączy uczynienie narratorem filmu postaci z otoczenia gwiazdy, która jako jedna z pierwszych odkryła jego talent i która sama określa się czarnym charakterem tej historii. W tym przypadku to monstrualny Tom ,,Pułkownik” Parker – otyły, uzależniony od hazardu manager Presleya, oskarżony przez opinię publiczną o doprowadzenie do śmierci Króla. W przeciwieństwie do ,,Amadeusza” w filmie Luhramnna nie dojdzie do spowiedzi antagonisty. Pułkownik w kuriozalnym samozachwycie będzie napawać się swoim statusem złoczyńcy – wszak z całej świty żerującej na sławie Presleya będzie tym, który wygra najwięcej. Przez niemal trzy godziny seansu Parker panoszy się wśród estradowych dekoracji i pudeł po brzegi wypełnionych przypinkami z hasłem I Love Elvis, zalewając widza frazesami o mistycznej relacji łączącej go z piosenkarzem. Z jego opowieści trudno wyłuskać jakiekolwiek fakty: konflikt z republikańską władzą, wcielenie do wojska, finansowa katastrofa czy uzależnienie od narkotyków migają jedynie jako nieistotne drobiazgi w bajecznej feerii managerskich sukcesów.
Buntownik bez powodu?
Kim w tej historii jest Elvis Presley? Niewinną ofiarą nikczemnych manipulacji, medialnych machlojek i żądnych pieniędzy biznesmenów. Głosem pokolenia powojennej młodzieży. Buntownikiem dążącym do artystycznej wolności. Słowem, jest tym wszystkim, kim chcielibyśmy, by była ikona popkultury.
Luhrmann wyzwala Elvisa z biograficznych pułapek i licznych spekulacji, skupiając się na Presleyu jako ponadczasowym fenomenie: na skórzanych kurtkach zdobionych złotą nicią, na żelu we włosach lśniącym w świetle reflektorów, na produkowanych taśmowo filmach, na muzyce wyzwalającej z okowów dobrych manier, na wirujących biodrach, wywołujących okrzyki rozkoszy wśród dziewcząt z republikańskich domów, wreszcie na rodzącej się rewolucji społeczno-kulturalnej lat sześćdziesiątych. Ukazuje gwiazdę, której twórczość jest wyrazistsza od życiorysu, która niezależnie od prywatnej sytuacji, na scenie płonie jasnym płomieniem.
,,If you’re looking for trouble just look right in my face” (,,Jeśli szukasz kłopotów po prostu spójrz mi w twarz”) śpiewa młodziutki Elvis sprzeciwiający się konserwatywnej Ameryce. Podobnie jak ten chłopak z Memphis wywraca do góry nogami amerykańską scenę muzyczną, tak film Baza Luhrmanna traktuje kinowego odbiorcę: teledyskowe sekwencje, trawersy kamery, zalewające ekran prasowe nagłówki, rażące światło, szybkie zmiany perspektywy – ten totalny filmowy rollercoaster wywołuje w widzu spontaniczny okrzyk ekscytacji i zostawia go omdlewającego w fotelu z zawrotami głowy.
Wszak Elvisomania nie ma w sobie nic z racjonalizmu, a reżyser filmu robi wszystko, by ten egzaltowany, napuszony i maksymalistyczny film wybił publice z głowy resztki zdrowego rozsądku. Jest tak pretensjonalnie, że aż hipnotyzująco, tak kiczowato, że imponująco, a strzelające zewsząd fajerwerki wywołują jedynie błogi uśmiech. Do tego jeszcze gitara przerzucana między ujęciami, hip hopowe wersje muzycznych szlagierów i cekiny zdobiące nawet logo wytwórni Warner Bros. Zostajemy wrzuceni w sam środek spektaklu twórcy ,,Moulin Rouge” czy ,,Wielkiego Gatsby’ego”, gdzie zamiast psychologicznej głębi czy społeczno – historycznego tła liczy się przede wszystkim widowisko pisane z dużej litery – bombastyczne, przytłaczające i spektakularne.
Najlepszy najgorszy film?
Realizm przegrywa tu z popkulturowym mitem: dramaturgiczne napięcie w kluczowych momentach zostaje błyskawicznie rozładowane, a dialogi przypominają czasem scenariusz telenoweli nie najwyższych lotów, zwłaszcza w drugiej części filmu podporządkowanej intensyfikującemu się konfliktowi między Presleyem i Pułkownikiem ukazanego, delikatnie mówiąc, schematycznie. Z drugiej strony, to właściwie nic nie szkodzi. Ponieważ po pierwszej godzinie seansu po brzegi wypełnionej buzującymi energią, zadziwiającymi rozmachem scenami występów, jesteśmy tak oszołomieni, tak wykończeni rytmicznym podrygiwaniem nóżką po kinowej podłodze i tak upojeni koncertową atmosferą ,,Elvisa”, że może potrzebujemy tego, by powtórzyć nam pewne kwestie kilka razy? Może w tym stanie muzycznego odurzenia nie trzeba nas jeszcze dobijać emocjonalnym młotem tragicznego końca kariery piosenkarza?
Ścieżka dźwiękowa do filmu jest jedną z najlepszych tego roku!
W rytmie ,,Jailhouse Rock” Baz Luhrmann ucieka z więzienia klasycznych biopiców. Z ,,Trouble” na ustach ucieka z więzienia opowieści o artystach przeklętych, których kariera okupiona została prywatnym dramatem. W końcu nucąc ,,Viva Las Vegas” ucieka z więzienia filmowego dobrego smaku ku szerokim horyzontom kina ekscesu. Nie mam wątpliwości, że dzięki ,,Elvisowi” muzyczne bóstwo z amerykańskiego Południa zyska nowych fanów. Król umarł i zamienił się w morze cekinów, a teraz dzięki tej najbardziej brokatowej filmowej laurce roku odrodził się na nowo!
Recenzja: Dominika Laszczyk
Zdjęcia: Oficjalne zdjęcia Warner Bros, Oficjalny FB Austina Butlera
Spodobał ci się artykuł? Zobacz inne artykuły poświęcone serialom i filmom!
Przeczytaj również: Playlista po obejrzeniu “Stranger Things”!
Przeczytaj również: Coś niecoś o Pokemonach!
Przeczytaj również: Recenzja z seansu “Matek Równoległych”
Przeczytaj również: Obejrzyj kRAJ – opinia!
Znajdź ciekawe koncerty w naszej