“Ciekawy świata 9-latek i jego dawno niewidziany wujek – nowojorski dziennikarz – zostają zmuszeni przez okoliczności do spędzenia wspólnie kilku dni. Jak odnajdą się w nowej sytuacji? Czy uda im się znaleźć wspólny język? Jakie trudności będą musieli przezwyciężyć? I czego nauczą się od siebie nawzajem?”
Tak mogłaby brzmieć zapowiedź typowego filmu familijnego bazującego na podanej nam dwójce głównych bohaterów. W najnowszej produkcji Mike’a Millsa „C’mon C’mon” jednak nie znajdziemy pełnych banałów oklepanych schematów na niedzielny wyciskacz łez ani gotowych odpowiedzi na wszystkie retoryczne pytania zadane w czasie seansu. Znajdziemy za to piękny i niezwykle prawdziwy obraz codzienności, w której nie wszystko jest czarno-białe. Choć przekornie – to właśnie tylko w tych dwóch barwach będziemy ten film oglądać.
“C’mon c’mon” to ciepła i wzruszająca opowieść, która chwyci za serce każdego
Jak daleko jest z Los Angeles do Nowego Jorku?
Lokalizacyjnie przenosimy się do czarno-białych Stanów Zjednoczonych, czasowo jednak pozostajemy we współczesności. To tu, w Nowym Jorku, mieszka Johnny (Joaquin Phoenix) – czterdziestoletni radiowiec, a troszkę dalej – bo w Los Angeles – jego siostrzeniec Jesse (Woody Norman) wraz z mamą Viv (Gaby Hoffmann). Przypadek sprawia, że Johnny, chcąc pomóc siostrze w przejściowej trudnej sytuacji, zobowiązuje się tymczasowo zaopiekować jej 9-letnim synem. I tu zaczyna się podróż: Johnny w ekspresowym tempie dostaje – jak się okazuje – nie taką łatwą lekcję rodzicielstwa, przyjmując rolę zaangażowanego wujka. Z kolei mały Jesse poznaje świat z dala od bezpiecznego i dobrze znanego domu, szukając na swój dziecięcy sposób odpowiedzi na nurtujące go pytania.
Halo, halo, czy się słyszymy?
Za sprawą głównego bohatera – dziennikarza radiowego – widz bardziej słucha, niż ogląda słoneczne Los Angeles i wielkomiejski Nowy Jork. To naprawdę ożywcza perspektywa, w której razem z bohaterami możemy szwendać się powoli po plaży, a także odkrywać odgłosy wrotek przesuwających się po rozgrzanym betonie czy głośnego pociągu przejeżdżającego po starym moście. A wszystko to dzięki Johnny’emu, który w pełnym zaufaniu daje małemu siostrzeńcowi zestaw do rejestrowania dźwięku, co ten nieskrępowanie wykorzystuje, biegając w najbardziej uroczy sposób z mikrofonem po najróżniejszych zakątkach miast.
Here’s Johnny! i Jesse
Johnny – poświęcony obecnie zawodowo projektowi wywiadów z dziećmi Ameryki – charakteryzuje się otwartością, ciekawością i uważnością na drugiego człowieka. Może to dzięki temu podejściu tak dobrze dogaduje się z Jessem – z natury ciekawskim i ekstrawertycznym małym odkrywcą. Jednak nie brak tej dwójce momentów zwątpień. W czasie codziennych sprawozdań telefonicznych z Viv, Johnny odbiera skrócone lekcje opieki nad dzieckiem, choć nie są to gotowe recepty, a raczej głośne gdybania i osobiste przemyślenia. Bo kto taką gotową receptę na wychowanie mógłby podać? Zdarzają się też trudne rozmowy na temat nierozwiązanych wcześniej sytuacji. W tle majaczą osobiste – mniejsze lub większe – dramaty obydwojga rodzeństwa, obecny jest także temat chorób psychicznych. A w tym wszystkim toczy się, w swoim tempie, życie.
Ciepło… cieplej… najcieplej
Trudno tu mówić o jakichś lekcjach, które mogliby odbierać od siebie nawzajem dwaj główni bohaterowie . Nie ma tu miejsca na morały (i bardzo dobrze!) – Johnny i Jesse po prostu dają sobie czas, żeby się dotrzeć, nie próbując zmieniać się wzajemnie na swój sposób. A my – widzowie – jesteśmy tylko obserwatorami ich zwyczajnej codzienności: patrzymy, słuchamy, wzruszamy się, smucimy wraz z nimi. I od początku we wszystko wierzymy.
Oprócz niesamowicie realistycznego scenariusza (również Mike Mills), którego historia mogłaby zdarzyć się każdemu, mamy też piękne zdjęcia (Robbie Ryan). Mimo że zrealizowane w formie czarno-białej, są przesycone przeróżnymi odcieniami, emocjami i takim ciepłem, że ma się wręcz wrażenie, jakbyśmy to my leżeli w rodzinnym uścisku czytając na głos książkę o odwiedzinach na planecie Ziemi.
Od Jokera do Johnny’ego – Joaquin Phoenix jak zawsze w formie
Są też wybitnie wykreowane postacie. Joaquin Phoenix to, co wiadomo nie od dziś, gwarancja aktorskiej doskonałości i niesamowity filmowy kameleon. Po ostatniej roli anorektycznie wychudzonego Jokera z zaburzeniami, tutaj pojawia się jako najmilszy mieszkaniec Nowego Jorku z delikatną nadwagą i niesamowitą cierpliwością do małych i dużych. Na wielkie brawa zasługuje także odtwórca roli Jessego. Oglądając Woody’ego Normana na ekranie, ma się nieodparte wrażenie, że widzimy po prostu sfilmowanego zwariowanego, nadzwyczaj gadatliwego małego człowieka, a nie młodego aktora, który tę rolę odgrywa.
Popłakałeś się. Nieprawda. Prawda. Na pewno się po…
Ten właśnie gadatliwy malec (a my razem z nim), idzie przez kilka dni swojego życia, których i tak podobno nie zapamięta, na ramionach wujka Johnny’ego. Wymuszając słodycze, śmiejąc się, płacząc z tęsknoty i zmęczenia i walcząc wieczorami na poduszki. A największe hipokryzje dorosłych i ciągłe owijanie w bawełnę przy odpowiedziach na trudne pytania puentując charakterystycznym tylko dla siebie dosadnym „bla, bla, bla”. Po prostu.
Recenzja: Aleksandra Wieczorek
Przeczytaj: Szaleństwo staje się łaską – recenzja filmu „Joker”
Przeczytaj: Adele „30” – recenzja płyty
Przeczytaj: Szukam przyjaciela – recenzja spektaklu