W piątek pierwsi chętni po 13 latach wyruszyli w rejs w kierunku Pandory – do kin trafił Avatar: Istota Wody. Jednak i ta podróż przez ocean z Cameronem u steru nie kończy się dobrze. Twórca Titanica wrzuca nas w morskie odmęty i zostawia na pastwę bezsensownych bójek w obronie naiwnych idei, z okularami 3D zamiast kół ratunkowych. I tym razem żadna z szalup nie zawróci…
Do filmowego zbiornika Jamesa Camerona wlano 250 mln dolarów i wyeliminowano wszelką konkurencję, która mogłaby zagrozić sukcesowi kasowemu. Przykład? W moim kinie 34 seanse Avatara dziennie. Formaty do wyboru: Imax, dubbing, napisy, 2D, 3D, dodatkowo dedykowany zestaw popcorn i kubki na colę ze zdjęciem Sama Worthingtona w niebieskoskórym wydaniu. Kalkulacja jest prosta: widzowie, którzy po pandemii wrócili do kin, pójdą na Avatara z braku wyboru, ci, którzy zasiedzieli się przy platformach streamingowych dadzą się skusić okularom 3D i medialnej gorączce. W końcu kino wciąż ma w sobie coś ze wspólnotowego doświadczenia – choćby miał to być tylko promocyjny wytrych: ,,Film, który każdy musi zobaczyć”.
Czy lanie wody się opłaca?
Kiedy publiczność już zapłaci za bilety i zasiądzie w kinowych fotelach, to NIECH SIĘ DZIEJE, CO CHCE. Najważniejsze, że jest i dołożyła swoją cegiełkę do sumy zysków. A co do nich, to oczekiwania są wygórowane – dobry scenariusz zakłada ponad 2 mld dolarów w box office i miejsce w top 5 największych sukcesów kasowych w historii, o złym nikt nawet nie chce wspominać… jeśli się ziści, James Cameron pożegna się nie tylko ze światem Pandory, ale też szansą na kolejny mega projekt.
Więc co się stanie z widzami, gdy po dwudziestu minutach reklam w końcu wylądują na planecie plemienia Na’vi? Cóż… przez 14 lat od ostatniej wizyty Jake Sully (Sam Worthington) i Neytiri (Zoe Saldana) doczekali się czwórki potomstwa: Neteyama, Kiri, Lo’aka i Tuk, jednak gdy świadomość zamordowanego przez Neytiri pułkownika Milesa Quaritcha zostaje wskrzeszona i wszczepiona do niebieskiego ciała, ich sielanka pryska. Miles jest gotów wyciąć każde drzewo na Pandorze, by wytropić Sullych i spacyfikować zbuntowanych Na’vi, którzy skutecznie utrudniają ludzką ekspansję na Pandorze. Zmuszona do ucieczki rodzina znajduje schronienie na rafie wśród ludu Metkayina dowodzonego przez Tonowariego (Cliff Curtis) i jego partnerkę Ronal (Kate Winslet). Turkusowy, syreni klan odkryje przez bohaterami piękno morskiego żywota. Jednak pełna koralików we włosach boho idylla nie potrwa długo… Wszak miliony nie poszły na to, żeby nas w kinie uspokoić, lecz by SIĘ DZIAŁO. Nawet wtedy, gdy trudno doszukiwać się logicznego uzasadnienia kolejnych bójek, wybuchów, strzelanin i tego całego niebieskiego chaosu, którym Cameron podlał drugą część superprodukcji.
Puszka Pandory
Zawartość gigantycznego akwarium pod tytułem Avatar: Istota wody wylewa się na widza z impetem tsunami w 48 klatkach na sekundę. Nie daje zaczerpnąć oddechu, podtapiając pretensjonalnymi złotymi myślami, zapożyczeniami z rdzennych kultur i cytatami zarówno z Uwolnić orkę, jak i z Titanica – z tym, że w tym przypadku oglądanie tonącego statku wywołuje jedynie poczucie znużenia. Światem Cameronowskiej wyobraźni rządzi ślepy optymizm, brak tu autentyczności i zniuansowania: dobrzy muszą przetrwać, źli zostaną pokonani, serię niekończących się scen przemocy napędza motyw osobistej zemsty, w którą chyba nikt nie wierzy, zresztą podobnie jak w bohaterów, których losy są nam właściwie obojętne.
Z jednej strony Na’vi łączą się z innymi stworzeniami i ekosystemem Eywy, by zrozumieć i współodczuwać, z drugiej w rozwiązaniach fabularnych nie ma miejsca na empatię. Idee adaptacji do zmieniających się warunków, współzawodnictwa czy możliwości porozumienia międzygatunkowego okazują się równie puste jak wygłaszane kojącym głosem z offu aforyzmy ludu Metkayina „Morze daje i zabiera: życie i śmierć, mrok i blask”, ,,Przed narodzinami i po śmierci należymy do morza”. Bo narracją rządzi brutalna przemoc z oderwanymi rękami szybującymi przez ekran i toksyczna męskość reprezentowana nie tylko przez kolonizatorów z nieba, ale nawet przez głównego bohatera wychowującego dzieci w duchu militarnej dyscypliny (jego synowie na co dzień zwracają się do ojca jak do wojskowego dowódcy). Do tego jeszcze iście biblijny wątek rywalizacji posłusznego i zbuntowanego brata, by testosteron buzował, nie pozostawiając miejsca na wiele więcej.
Na przykład na ciekawy, niedowartościowany wątek Kiri – pół człowieka pół Na’vi związanej unikalną więzią z Eywą, która z czasem odkrywa, że potrafi panować nad otaczającą ją przyrodą.
W kontekście opowieści o podboju uderza też beztroska w szafowaniu kolonialnymi schematami – po zarzutach wobec pierwszej części dotyczących romantyzowania rdzennej ludności i przepisywania na nowo historii Pocahontas, Cameron tym razem sięga – idąc tropem disneyowskich analogii – po wątek Tarzana – ludzkiego chłopca wychowującego się wśród Na’vi, któremu blisko do figury białego zbawcy – tak jak wcześniej Sam Worthington, blondwłosy młodzieniec przybędzie z odsieczą niebieskim pobratymcom. Lazurowo-plażowe mise-en-scene przywoła też echa Vaiany, bo kulturowe zawłaszczenie dokonuje się tu zwłaszcza wobec wyspiarskich ludów Australazji – od ikonografii po wątek duchowej więzi z wielorybopodobnymi tulkunami.
Te rozbieżności przesłania z fabularnymi i formalnymi wyborami sprawiają, że Istota wody jest o prostu lurowata – chlubne idee ignorowane są nawet przez tych, którzy mieli je reprezentować, wątek naturalnego środowiska zostaje zepchnięty do roli fantastycznego tła, a ekologiczna myśl przewodnia nijak nie współgra ze śladem węglowym wysokobudżetowej produkcji.
Męczy zresztą sama strona wizualna – od napisów zapisanych stylizowanym fontem, poprzez intensywne kolory i nadmierną estetyzację świata przedstawionego, po pewną niezgrabność ogoniastych bohaterów, która rzuca się w oczy zwłaszcza w scenach akcji – trudno uciec od skojarzenia, że patrzy się na fragmenty video gry na Playstation.
Co po napisach końcowych?
Istotą cyfrowej wody okazują się więc prawidłowe liczby w rubryczkach w Excelu. Choć filmowy ocean Jamesa Camerona przekroczył granicę zwaną ,,zmęczeniem materiału”, póki słupki oglądalności będą zgodne z finansowymi prognozami, mieszkańcy Pandory będą odpierać kolejne ataki najeźdźcy z Ziemi, a przesłanie ku pokrzepieniu serc przyćmi kulturowe i środowiskowe krzywdy. Pytanie tylko czy po Istocie wody widzowie będą na tyle naiwni, by ponownie wejść do tej samej rzeki? Od ostatniego Avatara upłynęło 13 lat – na tyle dużo, by tylko to wystarczało za obietnicę – obietnicę lepszych efektów specjalnych, audiowizualnych nowinek, immersyjnych doświadczeń. Zamiast nich dostaliśmy się prosto w strefę załamania fal, które wymiotły nas po dnie, poobijały i wypluły ledwo żywych na brzeg. Po takich filmowych doznaniach pozostanie nam utrzymujący się błękitnowstręt, odbijające się czkawką cytaty rodem z Paulo Coelho i spora doza niechęci – w najlepszym wypadku do wielkich superprodukcji Camerona, w najgorszym do kinowego doświadczenia w ogóle.
Recenzja: Dominika Laszczyk-Hołyńska
Zdjęcia: materiały prasowe
Spodobała Ci się nasza recenzja Avatara? Zobacz nasze inne artykuły, również po angielsku i ukraińsku!
Przeczytaj również: Psy i Psy II. Ostatnia krew: melodramaty Władysława Pasikowskiego
Przeczytaj również: Moonage Daydream – recenzja filmu – kosmiczna odyseja artysty
Przeczytaj również: Relacja z 16. Międzynarodowego Festiwalu Filmów Krótkometrażowych ŻUBROFFKA
Przeczytaj również: Wednesday – recenzja serialu!
Przeczytaj również: Ród Smoka – recenzja serialu
Znajdź ciekawe wydarzenia w naszej