Array
(
    [0] => https://proanima.pl/wp-content/uploads/2020/12/david-sedaris-calypso.jpeg
    [1] => 640
    [2] => 925
    [3] => 
)
        
David Sedaris często był przywoływany jako wielki-nieobecny w polskich przekładach i teraz możemy sami przekonać się, czy tak było naprawdę.

 

„Zasnąłem na tylnym siedzeniu na parę minut, a kiedy się obudziłem, Lisa mówiła o swojej macicy, a konkretnie o tym, że jej wyściółka zrobiła się chyba za gruba.
– Skąd przyszedł ci do głowy taki pomysł, na Boga? – zapytała Amy.
Lisa powiedziała coś o jakiejś swojej przyjaciółce i dodała, że jeśli mogło się to przydarzyć Cynthii, to równie dobrze może się to zdarzyć jej.
– Albo każdej z nas – dodała.
– A co, jeśli tak? – zapytała Gretchen.
– Wtedy trzeba ją wyskrobać – odparła Lisa.
Podniosłem głowę z fotela.
– Tak w ogóle to czym jest wyścielona macica? – Wyobrażałem sobie coś słodkiego i lepkiego. – Czymś takim jak to, z czego zrobione są winogrona?
– Wtedy byłyby winogronem – zauważyła Amy. – Winogrona są zrobione z winogron.
– W sumie dobre pytanie – stwierdziła Lisa. – Czym jest wyścielona macica? Naczyniami krwionośnymi? Nerwami?”.

David Sedaris – pisarz poza normą polską

Odpowiedzi na wyżej postawione pytanie nie znajdziecie w dalszej części cytowanej książki pod tytułem „Calypso” autorstwa Davida Sedarisa. Kim jest David Sedaris, zapytacie? Otóż jest pisarzem, co oczywiste, i jak podaje notka biograficzna na końcu świeżo wydanej książki, sprzedał na świecie 12 milionów książek. Zaznaczę, że jestem dość przeciwny sprowadzaniu literatury do zawodów sportowych lub ekonomicznych, ale przytaczam powyższą liczbę w pewnym kontekście. Otóż dziwnym trafem stało się, że szerokim łukiem, aż do roku 2020, ominął Polskę.

Na pewno efektownie byłoby napisać, że nowopowstałe wydawnictwo Filtry założone zostało, aby prozę Sedarisa wydać. Pewnie nie tylko po to, ale też trudno za przypadek uznać, że właśnie „Calypso” stało się pozycją numer jeden w katalogu. Nie byłem do końca w zgodzie z rzeczywistością pisząc wyżej o omijaniu Polski. Otóż, jak przypomina Jacek Dehnel w posłowiu, w 2006 roku pojawiła się na rynku pozycja „Zjem to, co ma na sobie” tegoż autora. Uwagi krytyczne skupiały się na tym, że treść jest przezabawna, ale nudna. Niby satyra, ale pełna „pseudoironicznych żarcików”. No i jeszcze autor, który jest, o zgrozo, popularnym komikiem. Właśnie.

Bo pisarz, w ujęciu polskim, komikiem być nie może. Nie może być również zabawny, a jak jeszcze umiałby opowiedzieć śmieszny dowcip albo skonstruować akapit o traumie bez ciężaru bycia jej ofiarą, to tym gorzej dla niego. Tu, nad Wisłą, chcemy tylko chmurnych mruków, ledwo klecących zdania wypowiadane, speszonych ludzkim zainteresowaniem, a jedynie cały wysiłek swój wkładających w pisanie na maszynie do pisania (tak!). Wszelką swawolę, dobre samopoczucie albo, tego już za wiele, bycie szczęśliwym homoseksualistą i (prawdziwy upadek etosu) stand-uperem należałoby wyrzucić poza nawias literatury w ogóle.

Książka o fanfarach na rzecz wolności

Tylko, że gdzie indziej, w takiej Ameryce na przykład, to działa. I trudno, czytając uważnie „Calypso”, się temu dziwić. David Sedaris często był przywoływany jako wielki-nieobecny w polskich przekładach i teraz możemy sami przekonać się, czy tak było naprawdę. Jedno jest pewne dobrze, że w końcu się pojawił. Bo też nie ma nic lepszego niż czytanie o perypetiach mężczyzny w średnim wieku, który nabyty dom nazwał Kałszkwał. Obrzydliwych żartów o wydalaniu jest w książce całkiem sporo. Mnie akurat szczególnie przypadła do gustu powyższa nazwa. Zresztą, jak sugeruje przywołany na początku cytat, tematów tabu w „Calypso” nie ma. Zupełnie jakby można było człowieka wyabstrahować ze wszystkich cech zwierzęcych, wydzielin, podłości, kompleksów czy niezręczności. Nie można i o tym pisze Sedaris.

Dbający o komfort psychiczny polskich czytelników recenzenci skupili się na tym, żeby dodać grobowej powagi książce. Otóż wyciągali poruszany, a właściwie usilnie przemilczany, temat samobójczej śmierci siostry autora oraz alkoholizmu matki. Nie deprecjonuję tego wątku, ale wskazuję, że stoi na równi z innymi. Jak z najciekawszym, moim zdaniem, wątkiem relacji syn – ojciec. Gdzie dominuje rozczarowanie ojca względem swojego syna-geja. Do tego jeszcze dochodzi nikczemny wzrost (165 cm) i różnice w poglądach politycznych. Z tym, że Sedaris nie wali w swoją rodzinę jak w bęben. Raczej stara się ją ogarnąć na tyle, na ile to możliwe. Choćby przez kompulsywne kupowanie naprawdę dziwnych ubrań w Tokio z siostrami.

Prawdziwe fanfary wygrywane są na okoliczność wolności osobistej. Nie egotycznej narzucającej schemat ucieczki od rodziny, bazującej na ciągłym podkreślaniu własnej doskonałości względem innych, ale tej, która pozwala nam się realizować bez nurzania innych w błocie. Moją uwagę w tym zakresie przykuł fragment o tłuszczaku autora, który został usunięty przez świeżo poznaną lekarkę („Skąd wiesz, że to prawdziwa lekarka? – Bo tak mi powiedziała”), potem spakowany do lodu, wysłany do siostry, która przechowała go tylko po to, aby David Sedaris mógł nakarmić nim kalekiego żółwia. Jeśli powyższe nie skłoni was do natychmiastowej lektury, to nie wiem co mogłoby.

David Sedaris „Calypso”, przełożył Piotr Tarczyński, Wydawnictwo Filtry 2020.

 

Recenzja: Jarosław Szczęsny– entuzjasta muzyki oraz literatury albo na odwrót. Pisze również na Nowamuzyka.pl.
*Poprzedni wpis autora: Powinniśmy nawzajem się słuchać – wywiad z Dominiką Słowik

Udostępnij:


2024 © Fundacja ProAnima. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Skip to content