„Diuna” Denisa Villeneuve’a już na wstępie zmagać musiała się z niejednym wyzwaniem. Roczne opóźnienie premiery, zakulisowe konflikty w zakresie sposobu dystrybucji, niepewność co do możliwości powstania swojej kontynuacji – wszystko to wzmagało emocje wokół produkcji, czyniąc z niej najbardziej oczekiwany tytuł filmowy roku. Czy zatem „Diuna” zdołała urzeczywistnić swoją własną legendę? A może jej powstanie było jedynie zapowiedzią nieuchronnego końca nigdy niepowstałej serii? Zapraszamy na Arrakis, gdzie wszystko stanie się jasne.
Historia lubi się powtarzać
I tak właśnie było w przypadku uniwersum „Diuny” – serii powieści Franka Herberta, która już wcześniej doczekała się swoich ekranizacji – w pierwszej kolejności w 1984 roku, jako film pod tym samym tytułem, w realizacji wizji Davida Lyncha, a następnie w formie miniserialu z 2000 roku, zorientowanego wokół dwóch kolejnych pozycji z „Kronik Diuny”: „Mesjasza Diuny” i „Dzieci Diuny”.
W tym roku ponownie wracamy do początków, otrzymując zupełnie nowy, pogłębiony pod względem dostępnych form wyrazu obraz historii z pierwszej części sagi (a właściwie z części tej części), w reżyserii Denisa Villeneuve’a, znanego z tytułów, takich jak „Sicario”, „Nowy początek” czy „Blade Runner 2049”. Wracamy po długim okresie niepewności i oczekiwań, które zwracają się z nawiązką, lecz nie bez poczucia niedosytu. Na tych, którym ten ostatni szczególnie doskwiera, czeka jednak dobra wiadomość – „Diuna” powróci ze swoją kontynuacją 20 października 2023 roku. Zanim jednak wybiegniemy w przyszłość, rzućmy okiem na to, co już nam zaoferowano.
Oficjalny zwiastun filmu Diuna
Opowieść nie z tego świata
Akcja „Diuny” rozgrywa się międzyplanetarnie, w odległej przyszłości. Na początku lądujemy na Kaladanie, zamieszkałym przez ród Atrydów – nieustannie umacniającym swoją galaktyczną pozycję ku niepokojowi tajemniczej postaci Imperatora. Ten ostatni pozwala więc, aby problem rozwiązał się sam – oddaje Atrydom w lenno Arrakis, znaną również jako Diuna – planetę będącą domem dla pustynnego, wojowniczego ludu Fremenów, dotychczas poddanych rodowi Harkonnenów wraz z Baronem Vladimirem na czele.
Diuna stanowi jednocześnie jedyne źródło cennej przyprawy, która nie tylko przedłuża życie, ale również pozwala na pozyskanie nadludzkich umiejętności, takich jak wyjście poza granice własnej świadomości, przewidywanie przyszłości, kontakt z przodkami czy kontrolowanie cudzych umysłów, przy czym jest ona silnie uzależniająca. Jej wydobycie jest jednak o tyle trudne, że piaski pustyni, gdzie można ją znaleźć, są jednocześnie domem dla czerwi – monstrualnych stworzeń, przypominających ziemskie pierścienice – z tą różnicą, że te arrakijskie mierzą po kilkaset metrów długości. Diuna staje się więc przedmiotem walki o wpływy przybyszów z zewnątrz, którzy postrzegają ją instrumentalnie – bez troski o los autochtonów i bez pochylania się nad kwestiami ekologicznymi.
W tyglu tych zdarzeń musi odnaleźć się młody, atrydzki książę – Paul (Timothée Chalamet), który wraz ze swoimi rodzicami – Lady Jessiką (Rebecca Ferguson) i Leto I Atrydą (Oscar Isaac) wyrusza objąć Diunę w swoje władanie. Polityczne konflikty to jednak tylko wierzchołek góry lodowej, z jaką przyjdzie mu się zmierzyć. Coraz częściej nawiedzają go bowiem niepokojące wizje przyszłości, których znaczenia do końca nie rozumie, a które nierozerwalnie łączą się z podejmowanymi przez niego decyzjami.
W międzyczasie poddawany jest też nieustannym próbom swoich nadzwyczajnych zdolności przez matkę, a w jednej z kluczowych scen również przez członkini zakonu Bene Gesserit, Matkę Wielebną – Gaius Helen Mohiam (w tej roli Charlotte Rampling). Sytuacji nie ułatwia też przyprawa obecna na Arrakis, która intensyfikuje snujące się w jego głowie projekcje. Czy to właśnie wśród skał i piasków Diuny odnajdzie on życiodajną siłę, która pozwoli mu stawić czoła czekającym go wyzwaniom?
„Diuna” – uczta dla zmysłów
„Diuna” uderza widza swoją prawdziwością. Możemy oglądać w niej scenerie jordańskiej Wadi Rum, znanej też jako Dolina Księżycowa czy piaski w pobliżu oazy Liwa w Abu Zabi. Mimo rozmachu produkcji i imponujących obrazów przewijających się na ekranie odtwórca głównej roli – Timothée Chalamet twierdzi, że green screen towarzyszył mu w pracy nad filmem jedynie dwa razy.
Mamy zatem w tym przypadku do czynienia z prawdziwym widowiskiem, które nie tylko pozwala uwierzyć w prezentowaną na ekranie akcję, ale też zachwycić się wszelkimi detalami i estetycznymi niuansami. To bowiem prezentowana scenografia, wraz z doborem scenerii, kostiumów, charakteryzacji i oświetleń, stanowi kluczowy element całej układanki.
Co wynika z powyższego, nie jest to film „przegadany”, przez co też nie najłatwiejszy w odbiorze. Pauza, stanowiąca przestrzeń do zagłębienia się w wizualną oprawę produkcji, stanowi za to okazję do dostrzeżenia wszelkich niedopowiedzeń, których w “Diunie” nie brakuje.
Jest to też szansa na zaprezentowanie kunsztu aktorskiego obsady, która w żaden sposób nie umniejsza jakości końcowego efektu. Do pracy nad “Diuną” zaproszono bowiem aktorów wybitnych, wśród których na szczególną uwagę zasługuje wspomniany już Timothée Chalamet, znany z roli w “Tamte dni, tamte noce”, który niezwykle przekonująco oddał na ekranie towarzyszącą jego bohaterowi paletę uczuć: od miłości, przez smutek, na bólu kończąc.
Inną, niezwykle charyzmatyczną kreacją była ta stworzona przez Charlotte Rampling, która intryguje swoją tajemnicą, wzbudzając niepokój, który odczuwalny jest również po drugiej stronie ekranu. Także postać Lady Jessiki urzeka autentyzmem w całej jej dychotomii. Kochająca, a co za tym idzie krucha żona i matka, ale też potężna władczyni – odsłony te, ucieleśnione w jednej postaci, w wykonaniu Rebecci Ferguson tworzą złożoną, wiarygodną całość.
O ile zaś dialogizowanie nie jest ulubionym narzędziem Villeneuve’a, o tyle w przypadku warstwy dźwiękowej postawił on na wyraźnie zaznaczoną treść. Za muzykę, stanowiącą oprawę dla „Diuny” odpowiedzialny był bowiem sam Hans Zimmer, znany ze swych mocnych, pompatycznych utworów. Nie inaczej było i tym razem, co z jednej strony doskonale współgrało z monumentalnością prezentowanych obrazów, z drugiej zaś pozostawiało niewiele przestrzeni na niedosłowność.
Tak skonstruowana uczta audiowizualna trwa aż 155 minut; jest to jednak dopiero wstęp do rozwoju właściwej akcji. Co za tym idzie, na poziomie warstwy fabularnej jest to okazja do przybliżenia tła dla ukazanych zdarzeń i zarysowania sylwetek bohaterów, bez możliwości wgłębienia się w złożoność świata przedstawionego – co niektórzy mogą postrzegać jako przyczynek do krytyki. Skoro traktujemy jednak „Diunę” jako ucztę, warto rozkoszować się wszystkimi jej detalami, których nie sposób oddać w pełni w skompresowanej formie. Głodnych dalszych losów Paula i jego towarzyszy zapraszamy zaś przed ekrany w 2023 roku. Czujemy, że będzie warto zaczekać.
Recenzja: Lily of the Valley
Przeczytaj: Podróż na Diunę, czyli powrót do Lyncha
Przeczytaj: Denis Villeneuve – ranking najlepszych filmów
Przeczytaj: Niespodziewanie słaby “Bond” – recenzja filmu “Nie czas umierać”
Przeczytaj: Squid game – recenzja koreańskiego fenomenu Netflixa
Znajdź ciekawe wydarzenia kulturalne w naszej >>> wyszukiwarce imprez <<<