Według współrzędnych literackiej mapy Polski Filip Zawada ląduje gdzieś na styku oryginalnego języka, ironii i trafnych spostrzeżeń. Pod pozorem niewinności kryje się realista. Do tego stopnia, że pośród jego bohaterów nie znajdziemy dobrych i złych. Nawet jeśli to bardzo rozgarnięty chłopiec albo dziadek wprowadzający emocjonalny terror. Za książkę Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek otrzymał nominację do Literackiej Nagrody Nike. Zapraszam do lektury wywiadu z Filipem Zawadą.
Jarek Szczęsny: Zacznijmy od muzyki. Być może dla niektórych może być to zaskoczeniem, ale grałeś w zespole Indigo Tree razem z Peve’m Lety. I to z jakim powodzeniem! Wasz album Blanik, przy odrobinie szczęścia, mógłby zawojować świat (przynajmniej ten alternatywny) poza granicami Polski. Więc dlaczego już nie nagrywasz?
Filip Zawada: Nagrywam, ale utwory do teatru i do filmu. Robię też muzykę dla siebie, bo nadal jest ona dla mnie ważna i pomaga mi w pisaniu. Nie mówię tu o romantycznym słuchaniu muzyki klasycznej, która nastraja moją wewnętrzna muzę do szeptania mi do ucha fraz, które później romantycznie przeleję na papier moim romantycznym piórem. Chodzi mi o to, że robienie muzyki pozwala mi na odpoczynek od myśli. Dzięki temu, że układam i nagrywam dźwięki robię przestrzeń dla kolejnych myśli.
Było jeszcze granie z zespołem Pustki.
Tak było. Jednak się skończyło i w zamian mam przyjaciół na dobre i na złe. Bo nawet gdybyśmy się nie wiem jak pokłócili to czuję, że i tak każdy z nas przyjechał by na pogrzeb tego drugiego. I nie chce powiedzieć, że jesteśmy pokłóceni. Mamy ze sobą bardzo dobry kontakt, a ostatnio większy niż rok temu. To pokazuje, że to co robiliśmy razem przez kilka lat to nie było tylko granie koncertów i komponowanie, ale też budowanie więzi, a to niezwykle cenne. Przyjemnie jest myśleć, że wspólne tworzenie potrafi zbudować coś nierozerwalnego.
To skąd ta zmiana? Pisanie było bardziej kuszące? A może raczej satysfakcjonujące?
Piszę od 26 lat więc dla mnie to nie była zmiana. Po prostu kiedy przestałem prowadzić życie rokendrolowca mogłem więcej czasu poświęcić na pisanie.
Nim przyszła nominacja do Literackiej Nagrody Nike 2020 były jeszcze Psy pociągowe, a przede wszystkim Pod słońce było. Co bardziej rozgarnięci czytelnicy wówczas zwrócili już uwagę na tę pozycję.
Nie uważam, żeby moje wcześniejsze książki trafiały do jak to nazwałeś „bardziej rozgarniętych czytelników”. Po prostu były one wydawane w małym wydawnictwie, które nie było w stanie zrobić jakiejkolwiek promocji i dlatego skończyły swój żywot jako te, których świat nie zobaczył. Na szczęście Wydawnictwo Znak ma zamiar je wydać ponownie. Już ukazało się wznowienie „Psów pociągowych” i miejmy nadzieję, że kolejne moje książki, których nie miało szans przeczytać zbyt wiele osób również się pokażą.
Już wtedy dałeś się poznać jako prozaiczny poeta. Choćby przez takie rady jak ta: „jeżeli uważasz, że świat jest za bardzo zagmatwany, to postaraj się nad tym nie zastanawiać”.
Prozaiczny jestem dalej bo wstaję rano, myję zęby i siadam do pisania. Zwykłe prozaiczne, życie pisarza. Nie zastanawiam się czy to co robię ma sens. Skoro to robię to ufam, że ma. Dużo czasu zajęło mi budowanie zaufania do samego siebie, ale kiedy się go nauczyłem to staram się z niego korzystać jak najlepiej. I być może taki jest ten osławiony sens życia. Przynajmniej dla mnie.
Jestem też daleki od dawania komukolwiek rad. Oczywiście lubię się czasami powymądrzać jednak to nie mają być wskazówki, które powiedzą komukolwiek jak ma żyć. Takiego zachowania bym sobie nie wybaczył. To o czym piszę to są punkty widzenia, a nie złote rady.
Smutek i melancholia sąsiadujące z gorzkim dowcipem i dużą dawką refleksji – to wszystko występuje również w ostatnich dwóch powieściach. Czyżbym rozmawiał z chodzącym dowodem na to, że rzetelna i konsekwentna praca to droga do sukcesu?
Nie wydaje mi się, że to jest stuprocentowy przepis na sukces, ale lubię pracować i obserwować jak to co zrobię działa na mnie i dla innych. Ja pracuje dużo, ale relatywnie do ilości pracy, która wkładam w pisanie mało przekłada się na strony w książce. Zdarza się, że bilans dnia kończę z minus dziesięcioma zdaniami. Oznacza to, że więcej wykreśliłem niż napisałem. Czy to jest sukces? Nie mam pojęcia, ale to co wyrzucam do śmietnika staram się także traktować jakby był.
Wychodzi Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek, a na ciebie sypią się gromy od oburzonych. Popraw mnie jeśli się mylę, ale na liście środowisk dotkniętych znalazłem: Kościół, rowerzystów, obrońców zwierząt i biegaczy. Kogoś pominąłem?
Od czasu kiedy powstał internet i można w nim wypisywać wszystko, żeby dać upust emocjom było takich osób znacznie więcej. Jednak nie jestem w stanie powiedzieć kto jeszcze bo większości swoich czytelników nie udało mi się poznać.
Może się mylę, ale twoja proza nie sprawia wrażenia jakby testowała granice dobre smaku albo wystawiała czytelnika na jakąś próbę. Jest za to autentycznie zabawna, choć to czarny humor dodać warto. Czyżbyśmy stracili całkowicie poczucie humoru?
Tych, których byli z niej zadowoleni, było znacznie więcej, więc nie wydaje mi się.
Franciszek – bohater Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek – jest nastawiony ekonomicznie do życia. Liczy się jego indywidualny zysk. Do tego jest sierotą, więc nie sposób nie żywić do niego współczucia. Wybuchowa mieszanka.
Nigdy tak o nim nie pomyślałem bo nie traktowałem go jak „mieszanki wybuchowej” tylko jak dziecko, które stara się znaleźć swoje miejsce w świecie. Bohaterowie, których tworzę są dla mnie żywi. Nawet ci których zbudowałem w stu procentach w mojej głowie i nie mają cech osób, które poznałem; oni są dla mnie postaciami z którymi jestem w stanie porozmawiać i co ciekawe nawet czasami się czegoś nauczyć. Trochę to przypomina taką sytuację (przynajmniej tak sobie ją wyobrażam), że siedzę sam na pustyni. Po trzech tygodniach zaczynam odczuwać niepokój z powodu samotności, a po czterech znowu wracam do spokoju bo okazuje się, że kamienie potrafią mówić.
Schowałeś się z radością za postać dziecka, dałeś kotu imię Szatan, a czarnemu dziecku przezwisko Sadza. Bardzo to niepoprawne politycznie.
Na szczęście jeszcze dzieci mogą sobie pozwolić na niepoprawność polityczną i nie ma się o to do nich wielkich pretensji. Poprawność polityczna to bardzo często tłumienie emocji albo temperowanie temperamentu (że się tak brzydko poetycko wyrażę). Dzieci jeszcze nie wiedzą co to znaczy i mogą powiedzieć wszystko dlatego lubię słuchać mojego syna bo jego zdanie jest świeże i zmusza mnie do wielu przemyśleń. On nie hamuje się w mądrości.
Przejdźmy do ostatniej powieści Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna. Znów mamy ten niepodrabialny styl, ale historię inną. Mam wrażenie, że najciekawszą z dotychczasowych. Zacznijmy od magnetycznej postaci dziadka Szczepana. Pierwszym zdaniem ustawia pan czytelnika do pionu, a brzmi ono: „Mój dziadek był fiutem”.
Zawsze marzyłem, żeby napisać książkę, w której pierwszym zdaniem strzelam sobie w kolano. Bo jest to takie sąd który wyjaśnia co dzieje się w reszcie książki. To było dla mnie wyzwanie. Jak z przestrzeloną nogą mogę daleko zajść. Co można jeszcze opowiedzieć, kiedy już wszystko się powiedziało. To było dla mnie wysoko postawiona poprzeczka, a ja bardzo lubię robić rzeczy, co do których nawet sam przed sobą przyznaję się są prawie niemożliwe. Myślę, że sztuka „bezpieczna” jest bardzo często nudna. Dlatego wolę naginać ja do momentu w którym wiem, że się złamie. I kiedy czuje ten ostateczny opór mogę napisać KONIEC i być zadowolonym, że znowu się z czymś zmierzyłem.
Wracając jeszcze do Szczepana. To silna osobowość, ale i emocjonalny terrorysta szantażujący wszystkich wojennymi przeżyciami.
Jeżeli się przeżyło tak dużo jak na wojnie, to ciężko jest znaleźć coś co jest w stanie zastąpić te emocje. Takie zdanie też pada w tej książce. Szczepan stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości i robi to na tyle na ile umie.
To właśnie on deformuje życie głównego bohatera. Gdyby rozszerzyć interpretację w sposób szerszy niż ramy samej powieści, to rodzi się pytanie, a co z pokoleniem rodziców? Oni są praktycznie nieobecni w Zbyt wielu zimach.
Tak mi się wydaje, że jeżeli ma się mały dystans, to ciężej jest coś zauważyć. Dlatego pokoleniu wnuków jest łatwiej dostrzec, że coś jest nie w porządku, że jakieś zachowania nie przystają do otaczającej rzeczywistości.
Wszyscy ulegają Szczepanowi. Jego córka nie jest w stanie się mu przeciwstawić. Wnuk zmaga się z ciężarem jego osobowości, która chce ukształtować go na „prawdziwego mężczyznę”.
Taka jest moc terroru i po to się go pewnie stosuje, żeby wszystkich uczynić podległymi. Wtedy można czerpać dla siebie gratyfikację. Paradoksalnie dziadek stosując przemoc wobec wnuka najprawdopodobniej liczył, że to mu pomoże w życiu. Tak rozumiał miłość. I to nie znaczy, że chcę go wybielać, jednak to jest jedna z interpretacji, która mi się dzisiaj nasuwa. Być może jutro będzie inaczej. I to zawsze pociągało mnie w książkach. Ich własne życie w moim własnym życiu. Myślę, że to był jeden z ważniejszych motorów, który skłonił mnie do pisania.
Tymczasem dziadek Szczepan wcale nie jest taki doskonały. Jego uwielbienie do młodszych o połowę Ukrainek nie znajduje żadnego happy endu, o czym świadczą przytaczane pod koniec książki listy od nich.
Nie powiedziałbym, że ta historia nie kończy się szczęśliwie. Myślę, że dla Szczepana życie w takiej „niedokończonej” miłości (o ile coś takiego istnieje) było w pewnym sensie spełnieniem. Mam takie wrażenie, że akurat w tej kwestii gdyby mu to ciążyło to miał wiele sposobności do naprawienia tej sytuacji. Skoro tego nie zrobił to rozumiem, że mógł potraktować swoje „nieszczęście” jako wygodne rozwiązanie.
Główny bohater opowieści pozostaje bezimienny i ma problemy w sferze erotycznej. Dość odważnie, choć żartobliwie, opisuje pan jego udrękę.
Jeżeli dziadek jest macho, to wnukowi bardzo ciężko jest znaleźć przestrzeń w której on sam może znaleźć miejsce na swój „maczyzm”, że się tak wyrażę słowem, którego nie ma, ale mam nadzieję, że wszyscy je rozumieją. Dlatego szuka jej w swój nieporadny sposób cały czas wyobrażając sobie, że życie seksualne powinno wyglądać inaczej bo dziadek opowiada o nim w inny sposób niż on je przeżywa.
Nawet radość potrafisz rozłożyć na czynniki pierwsze tj. „rad” i „ość”, „co w luźniej interpretacji oznacza napromieniowany szkielet ryby”. Jakże mało optymistyczny twór z tego powstaje.
Na tym polega część pisania jak mi się wydaje. Trzeba szukać w słowach tego co trudno jest dostrzec.
Obawiam się, że jak już twoją powieść przeczyta dużo osób, to odezwą się tym razem obrońcy polskiej rodziny, w którą ostrze pańskiego pióra zostało wymierzone.
Ja w nikogo nie celowałem i celować nie będę. Opowiadam historie, które są związane z emocjami jakie rozgrywają się w ludziach. To może być niewygodne, ale też może prowadzić do spojrzenia na siebie w innym świetle. Dlatego ta książka może wielu osobom coś rozjaśnić, a wielu zaciemnić. To zależy kto jak do tego podejdzie.
„Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna” jawi się jako zapis walki o wyjście spod cudzych norm, wyłamania się, ucieczki od toksycznych oczekiwań. Walka o siebie, w skrócie. Pomijając ironiczną otoczkę, to jednak jest poważny temat.
Myślę, że jest tam wiele różnych tematów. Widocznie ten był najistotniejszy dla ciebie. Teraz jeżeli będziesz miał ochotę nad nim się zastanawiać możesz zobaczyć gdzie cię to doprowadzi i do czego.
Na sam koniec zostawiłem sobie jeszcze jeden element powieści, którego przegapić nie sposób. To „jezuskowanie”. Proszę o zabranie głosu w tej sprawie.
Jezuskowanie to robienie dobrze dla innych i jednocześnie pomijanie własnego dobra. Bardzo często prowadzi do frustracji osobę, która pomaga, ale także osoby, którym ta osoba stara się pomóc (o ile mają chęć to zauważyć). Myślę, że tyle mogę skomentować bo gdybym ten temat rozwinął bardziej to mógłbym zepsuć czytanie tym, którzy jeszcze nie mieli okazji żeby przeczytać „Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna”, albo napisać kolejną książkę.
Jarosław Szczęsny – entuzjasta muzyki oraz literatury albo na odwrót. Pisze również na Nowamuzyka.pl.
Przeczytaj: Nie mamy się do czego śpieszyć – wywiad z zespołem Oxford Drama
Przeczytaj: Zespół Nastroje wydaje singiel!
Przeczytaj: Michał Zygmunt nagrał album dla nurków. Czy aby tylko?