Array
(
    [0] => https://proanima.pl/wp-content/uploads/2024/03/skinty-fia.webp
    [1] => 640
    [2] => 640
    [3] => 
)
        

Scena muzyczna, zwłaszcza indie, od dawna nie widziała tak ekscytującego zespołu, jak Fountaines D.C. Mając na koncie trzy albumy długogrające, z których każdy jest uważany za co najmniej solidny, nawet przez najgorszego malkonenta, a przy tym prezentując bardzo nietypową drogę artystyczną, śmiem stwierdzić, że panowie rodem z Irlandii wyrastają na współczesnego klasyka… Ale aby nie uprzedzać faktów, przedstawmy ich dobrze.

Joy Division walczące o niepodległość Irlandii

Jakkolwiek zabawny może się wydawać powyższy opis, to chyba najlepsze określenie ich muzyki od samego początku. Fountaines D.C powstało w 2017 roku w Irlandii, konkretnie w Dublinie i prezentuje muzykę, która nawet przy sporej dozie subtelności, nie może zostać nazwana inaczej, jak polityczna i patriotyczna. A skojarzenia związane z klasycznym zespołem Iana Curtisa? Cóż, można wyczuć dosłownie zewsząd w ich muzyce inspirację tym zespołem – w melodiach, w charyzmatycznym głosie Griana Chattena (o którym wspomnę nieco później w większym szczególe). Irlandczycy grają jednak kompletnie swój rodzaj post punka. Nie ulega wątpliwości, że to post punk i że zalatuje Joy Division, ale nie kopiują oni w żadnym wypadku zespołu z Manchesteru. Ba, powiedziałbym nawet, że niesamowite jest to, jak szybko wykształcili swój niepowtarzalny dźwięk.

Pierwszy album w ich karierze, nazwany Dogrel, czyli angielskim obraźliwym stwierdzeniem na utwór poetycki o znikomej wartości, jest zdecydowanie najbardziej joydivisionowskim rozdziałem. Jednak nawet tam, czuć kompletnie inną, niemechaniczną perkusję pełną serca, zamiłowanie do kakofonii – wszystko to zostanie rozwinięte dopiero później. Irlandczycy nie celują w zimne brzmienie, jak JD – wręcz przeciwnie, ich muzyka jest tak gorąca, że aż parzy. Grian Chatten w swoich tekstach pisze wiersze – i deklamuje je z cokolwiek cynicznym, ale jak najbardziej oddanym i emocjonalnym tonem. Dogrel jest kolejnym albumem o rozczarowaniu dorosłością, ale w innym stylu, niż te które znamy – uderza przede wszystkim wspomniana irlandzkość, tego wszystkiego. Fountaines D.C nie narzeka na życie ogólnie, narzeka na życie w Irlandii.

Drugi album przyniósł jeszcze większy odpływ w stronę bardziej mrocznych klimatów. A Hero’s Death, nadal oceniany świetnie, chociaż zdaniem niektórych mniej ciekawy, niż debiut, przyniósł jednak zespołowi sławę – to tutaj single rozniosły się niczym ogień po internecie i zapoznały z ich muzyką większość ogółu. Mieliśmy się jednak skupić na pozycji numer trzy…

Poza naturalnym środowiskiem

Tytuł albumu jest – co za niespodzianka – z irlandzkiego powiedzenia i oznacza “przekleństwo jelenia”. Przekleństwo wykluczenia z naturalnego środowiska. Demonstruje to przyciągająca wzrok okładka, pokazująca naszego jelenia w salonie – wyjątkowo niepasującym do niego otoczenia. Wrażenie wzmaga fakt, że jeleń jest rozmazany, a krwista czerwień wydaje się potęgować grozę niczym kadr z serialu Miasteczko Twin Peaks w iście wyreżyserowany sposób.

Starczy jednak obrazów, miało być o muzyce. A skoro pisanie o muzyce, jest jak tańczenie o architekturze, to przychodzi nam tutaj tańczyć na wyjątkowo gotyckich spadzistych dachach od pierwszych nut albumu. Wspomniałem wcześniej o podniosłości, zamiłowaniu do kakofonii i ciekawych dźwięków i emocjonalność. Nie ma chyba większego dowodu, że przekroczyliśmy swego rodzaju próg względem poprzednich albumów, kiedy słyszymy otwieracz.

In ár gCroíthe go deo czyli “na zawsze w naszych sercach” jest bowiem pieśnią opierającą się na chóralnym refrenie i wyjątkowo pięknym tekście, który pod przykrywką historii o kobiecie, ponownie opowiada o Irlandii. “Skończył się dzień, skończyła się noc”, gorzko mówi Chatten, i ciężko nie przyznać mu racji, kiedy siedzimy sobie w naszych smutnych czterech ścianach, ale to powiedzenie irlandzkie – ponownie zostaliśmy rozegrani przez jego poezję. Warto zauważyć wyjątkowo smutny nastrój. Można powiedzieć “skończył się bunt, zaczęło się zgorzknienie”, bo brak nadziei w tym utworze jest uderzający. Wszystko minęło.

Następny jest Big Shot, który dla odmiany nie jest napisany przez “głośnego” lidera Chattena, a podejrzewam że tego faktycznego, bo odpowiedzialnego według wkładki za kierunek artystyczny zespołu, gitarzystę Carlosa O’Connella. O grze O’Connella nie powiedziałem do tej pory zbyt wiele – nie jestem technicznym ekspertem od gry na gitarze, ale trzeba przyznać, że w Big Shot najbardziej błyszczy właśnie muzyka. Główny motyw tego kawałka wprowadza straszną niepewność, po chóralnym wstępie albumu, pokazuje drzemiące siły zespołu, wciąga nas powoli na nieznaną przestrzeń (trochę odwołując się do tytułu albumu!). Warto zauważyć niepokojącą ilość przestrzeni daną nam w tych dwóch utworach – są one bogate brzmieniowo, ale użycie tego brzmienia sprawia, że czujemy się jak w kościele – dźwięki swobodnie pływają od prawej do lewej, jest dużo ciszy, pogłosu, ma się wrażenie wiszącej nad nami zagłady – ani chybi przez grobowe riffy Big Shot właśnie.
O trzecim kawałku How Cold Love Is napiszę stosunkowo niewiele, bo to najbardziej typowy z dotychczasowych utworów. Co wcale nie oznacza, że gorszy, bo na tym albumie przy odrobinie dobrych chęci każdą piosenkę możemy nazwać hitem. Przyciągająca jest niezwykła chwytliwość i łatwość z jaką Chatten opisuje melancholię miłości. Nie da się ukryć, że z tym podkładem muzycznym łatwo sobie wyobrazić splątane w łóżku nieszczęśliwe pary, gdzie miłość już wymarła i nie tlą się nawet jej resztki.

Docieramy w tym momencie jednak do definitywnego utworu tego albumu. Jackie Down The Line to instant-classic. Wszystko jest tutaj przyciągające, od głębokiego, maszerującego basu, po tę niesamowitą, coraz bardziej odważną gitarę i wyśpiewane z niezwykłym uczuciem słowa. Słuchając tego utworu, nie mam żadnej wątpliwości, że Grian Chattan hedonistycznie wykorzystałby moją miłość do swojego wokalu absolutnie do swoich celów i zostawiłby mnie spaczonego na poboczu, bo po prostu tak pewnie brzmi w opowiadaniu o tym w tym utworze. To niesamowicie mizantropiczny tekst. Chciałbym też zwrócić uwagę na genialny wers “Na co mi szczęście, skoro muszę być z nim ostrożny”. To piosenka, która jest praktycznie idealna, jest fantastycznym wprowadzeniem do twórczości zespołu, jest diabelnie chwytliwa. To prawdziwy evergreen Skinty Fia i ja osobiście myślę, że nowy współczesny klasyk, który będzie w przyszłości utożsamiany z dekadą. Chociaż z takimi deklaracjami pewnie trzeba jeszcze poczekać.

Bloomsday to z kolei chyba najbardziej grobowy utwór na płycie. W wywiadach wywiedziałem się, że jest o pożegnaniem zespołu z Dublinem. Bloomsday to coroczne święto obchodzone w Irlandii 16 czerwca i należy do moich ulubionych – bo jest literackie. Dzień upamiętnia  Ulissesa Jamesa Joyce’a – najbardziej dublińską książkę w historii, bo dotyczącą jednego dnia z życia w tym mieście. W wykonaniu Fountaines D.C wcale nie wydaje się tak radosny, jak jest w istocie – tekst dotyczy kłamstw, deszczu, niespełnionych obietnic… ale na pierwszy plan wybija się ten niesamowity riff z refrenu. Chatten zawodzi “Bloomsday”, a gitara wtóruje mu zrezygnowanym, powolnym brzmieniem… I w ten sposób, paroma dźwiękami, da się poczuć w wyobraźni niknący brzeg rodzimego kraju.

Roman Holiday jest chyba moim najmniej ulubionym kawałkiem ze Skinty Fia. Nadal nie oznacza to większych podstaw do narzekania. Brzmi bardzo w stylu poprzedniego albumu, ze swoim idiosynkratycznym tekstem i klimatyczną gitarą – warto też zwrócić uwagę, że pojawia się tutaj tytuł z albumu, jako fraza. Sam utwór dla mnie to krótki moment oddechu przed końcówką albumu, gdzie dzieje się naprawdę wiele. Według Chattena Roman Holiday jest o życiu w Londynie z perspektywy irlandzkiej.

Znacznie bardziej ciekawa, z mojej perspektywy, jest następna rzecz na liście. The Couple Across The Way bardzo szybko urosło na jednego z moich ulubieńców z albumu. Przepraszam, ale mam po prostu słabość do tak poetyckich utworów. Czuć tutaj też trochę Bjork, z jej The Anchor Song, niewątpliwie przez ten akordeon. Tekst opowiada niezwykle przejmująco o różnicy między starą miłością, a młodą miłością i podobno został napisany przez wokalistę tuż po wysłuchaniu sprzeczki starszej pary, żyjącej po sąsiedzku obok jego i jego narzeczonej. Ta gorycz połączona ze słodkością jest najlepszą rzeczą na temat tego utworu – prostymi środkami łapie on nas za serce i wyciska jak cytrynę. Trudno nie poczuć nostalgii za miłością – jakąkolwiek – słuchając tego utworu.

Jeżeli wcześniej mieliśmy do czynienia z najbardziej poetyckim, to utwór tytułowy Skinty Fia jest zdecydowanie najdziwniejszym z całego zestawu. Brzmi w porównaniu do reszty nieorganicznie, zalatuje industrializmem i zimnem, a opowiada o związku skazanym na niepowodzenie i paranoję. Nie wiem czy pasuje mi do wyobrażenia, jakie mam o dźwięku Skinty Fia, ale wiem, że fantastycznie radzi sobie, jako pojedynczy utwór – ba, trudno nie stwierdzić, że jest jednym z najlepszych na płycie. Klimat i ponuractwo Skinty Fia są po prostu tak wyjątkowe, że lśnią. Zastanawiające czy nie było to zamierzone.

Następny – i przedostatni – jest kolejny hicior. I Love You został określony przez zespół jako ich pierwsza całkowicie polityczna piosenka (ha, akurat!) i zarówno pod względem dźwięku, jak i tekstu znajdujemy się na najwyższej możliwej półce jaką może zaoferować muzyka. Po poprzednim bagażu utworów, które możemy określić jako “ciężkie” I Love You wybija się bardzo delikatnym dźwiękiem i niesamowicie emocjonalnym wokalem. Chatten wypruwa sobie tutaj żyły, a ma z czego wypruwać, bo ten przewrotnie nazwany utwór działa znakomicie pewnymi częściami zarówno jako rozczarowana walentynka do ukochanej, jak i jako wściekły list do własnej ojczyzny sprzedawanej na prawo i lewo. Podejrzewam że bez żadnych wątpliwości byłbym w stanie umieścić ten utwór jako jeden ze swoich ulubionych w ogóle. Jest przy tym całkowicie unikatowy w swoim dźwięku. Oto właśnie docieramy do serca irlandzkości, jaką usiłuje dotknąć Skinty Fia i fragmentu w którym potrafi zrobić to najmocniej. I Love You uczy nas kompletnie innego piękna patriotyzmu, ale też i miłości.

Finalnym utworem jest Nabokov. Hura, znowu literacko! Kawałek ma na celu nic innego, jak rekreację narracji Vladimira Nabokova w formie piosenki – nie wiem czy robi to dobrze, bo ja osobiście prozę Nabokova wyobrażałem sobie zawsze w innej postaci, niż kakofoniczny shoegazujący utwór. Natomiast nie da się odmówić, że jest perfekcyjnym zamknięciem albumu – nakazującym ponowne odsłuchanie całości, bo łapiącym w cząstkach każde uczucie, jakiego doświadczaliśmy przez ostatnie czterdzieści-parę minut. Nabokov sam w sobie jest monstrualnie tęskną piosenką i muszę przyznać, że użycie utworu wywołującego taką tęsknotę na końcu albumu jest genialnym posunięciem pod względem klimatu. Jest też, mam nadzieję, demonstracją kolejnych eksperymentów dźwiękowych na następnym albumie – bo Fountaines D.C, które gra tak hałaśliwie to zdecydowanie rzecz przyjemna.

Windowani przez wokal

Nie będę chyba przesadnie cyniczny, stwierdzając, że o ile wszystkie tematy, klimat i dźwięki są na miejscu w muzyce Fountaines D.C, to miejscem, które pasuje wprost niesamowicie, jest właśnie wokal. Grian Chatten po prostu sprawia, że ta muzyka jest ciekawsza, na chwilę obecną trudno wyobrazić sobie ich dźwięk z innym głosem, niż jego ten jego ekspresywny i charyzmatyczny ton. Powiedziałbym nawet, że działa to na niekorzyść albumu. Skinty Fia jest naprawdę piękne, ale wokal niejako połyka całość. Jest wręcz tak przyciągający uwagę, że można stracić inne, fantastyczne aspekty tego wydawnictwa – zaczynając od niesamowitej produkcji, która przytłaczające kawałki przeplata brzmieniem przestrzennym – mózg potrafi się zgubić w takim bogactwie i pustce zarazem. Nie jest przypadkiem ta nagła piorunująca popularność irlandzkiego zespołu – trudno znaleźć kogoś grającego tak jak oni, kiedykolwiek. Porównania do Joy Division możemy sobie wraz z tym albumem podarować.

Naprawdę zostajemy wyjęci z naszego środowiska tym albumem. Dla mnie brzmi równie miejsko i cywilizowanie, co dziko i nieokiełznanie. Równie miłośnie i tęskno, jak wściekle i zgorzkniale. I cały czas nietrudno się zastanawiać, czy jeleń na okładce nie jest przypadkiem perspektywą jadącego samochodu – co sprawia, że całość wydaje się jeszcze bardziej absurdalna, ale też smutna i skazana na zagładę. Chyba tylko z takiej perspektywy zresztą da się zinterpretować ten album – pełen fatalizmu, ale i nadziei. Podobnie jak w codzienne życie nad którym zwisa ten bezustanny nimb smutku, ale i piękna Skinty Fia łapie nas za serce i zmusza do przemyślenia tego dualizmu, gdzie coś może być równocześnie upiornie słodkie, jak i przyjemnie gorzkie.

Recenzja: Tomasz Droszkowski

Artykuł został napisany w ramach Akademii Dziennikarstwa Obywatelskiego w Kulturze

Check out our other articles in english i українська!

Przeczytaj również: Wpływ muzyki na rozwój małych dzieci
Przeczytaj również: Judas Priest – Invincible Shield – recenzja płyty
Przeczytaj również: MEUTE “EMPOR” – recenzja płyty. Orkiestra w wydaniu techno
Przeczytaj również: Muzyka dla dzieci, inna niż znacie – wywiad z Andrzejem Zagajewskim
Przeczytaj również: Green Day “Saviors” – recenzja płyty
Przeczytaj również: “hoshii” – recenzja płyty kosmicznego kwartetu Kuby Więcka

Udostępnij:


2024 © Fundacja ProAnima. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Skip to content